top of page

Kadr z intro filmu Adwokat Diabła (The Devil's Advocate). Produkcja: Niemcy, USA; Rok 1997, Reżyseria: Taylor Hackford; Warner Bros. Pictures

Adwokat Diabła

Tytuł dość intrygujący. Czy Diabeł potrzebuje bowiem adwokata? Nie, bo nie jest człowiekiem, więc ziemskie sądy go nie obowiązują. Ale można może w jakiś sposób zostać obrońcą Szatana? A może to już nieunikniona rola każdego adwokata? Kevin Lomax to zdolny młody prawnik, który nawiązuje współpracę z firmą Johna Miltona, człowieka, który w filmie zdaje się nie być człowiekiem. Wszystko wskazuje na to, że jest Szatanem. John Milton to pan dóbr materialnych, Kevinowi i jego żonie zapewnia życie w luksusie. Czy to jednak wystarczy, by mieć o nim aż tak złe mniemanie? Skąd, ale są jeszcze inne przesłanki. Szef Kevina Lomax’a nie ucieka od ludzi, doskonale wie, że zło można czynić tylko będąc wśród ludzi. Co robi ponadto? Doprowadza do konfliktów w małżeństwie zmieniając hierarchię wartości, dodaje pewności siebie czy też okazuje całkowicie nieludzkie atrybuty jak wszechwiedza (w tym całej Biblii!), bycie w kilku miejscach naraz, możliwość życia bez snu i czy nieśmiertelność. Aż strach się bać. No, właśnie ten strach sprawia, że bohaterowie (Kevin i jego żona) zdają się być nieobecni. Może są w piekle lub tuż u jego bram? Czy zdążą się w porę opamiętać, odkryć, że kierowanie się w życiu prawami natury, opieranie na instynktach prowadzi do zła?Dzieło Taylor’a Hackford’a to bardzo dobry thriller, dziś już takich się nie robi. Bazuje na rzeczach prostych, ale przez wielu niedostrzegalnych. Kevin Lomax i jego małżonka jednak to dostrzegają – halucynacje (a może to rzeczywistość?), czasem bardzo dosadne, podkreślające niejednokrotnie seksualność do których dochodzi nawet w kościele, a zatem w miejscu, gdzie teoretycznie powinniśmy być bliżej Boga idealnie wkomponowują się w obraz realnego świata. A może John Milton Szatanem wcale nie jest, może to tylko złudzenie? Może każdy z nas jest po części Szatanem, a raczej może każdy z nas zaprasza go do siebie. Ten gość jednakże wcale nie wydaje się taki zły, bo przecież daje szansę poprawy, nie wymazuje wolnej woli, nie zabiera jej.Thriller „Adwokat diabła” dzięki ciekawym mrocznym ujęciom, świetnej grze aktorów oraz genialnym dialogom w pewnym momencie (nawet nie wiadomo kiedy, co jest obecnie rzadkością jeśli chodzi o dreszczowce) zaczyna trzymać widzów w napięciu. I tak aż do samego końca fundując przy tym prawdę o Bogu, Szatanie i przy okazji o każdym z nas. Byle tylko po seansie o niej nie zapomnieć!

 

http://www.filmweb.pl/Adwokat.Diabla

Kadr z intro filmu Niebiańska Plaża (The Beach). Produkcja: USA, Wielka Brytania; Rok 2000, Reżyseria: Danny Boyle; Wytwórnia: Figment Films; Dystrybucja: 20th Century Fox

Niebiańska plaża

Czy istnieje na Ziemi miejsce, które można by nazwać rajem? Czy to może jedynie miejska legenda? Na to pytanie musi sobie odpowiedzieć Richard, główny bohater filmu „Niebiańska plaża”. Postać ta zdaje się nie opierać nieznajomemu, nie boi się stawiać mu czoła. Ryzykuje więc i łamiąc zasadę „każdy próbuje zrobić coś innego, ale w końcu wszyscy robimy to samo” dociera do miejsca, które wygląda na prawdziwy raj. Niestety, Richard nie dostrzega tego, co powinien. Nie zauważa, że plaża wcale nie jest niebiańska, tylko całkiem ludzka. Choć widzi brak samowystarczalności nie przyjmuje do świadomości myśli, że nie spędzi tam ostatnich godzin swojego życia. Dopiero iście tragiczne wydarzenia sprawiają, że raj zmienia się w piekło. Główna postać upada tak nisko, że… A może wręcz przeciwnie, podnosi się i jako jedyny widzi prawdę. Tylko prawdę o czym? Może o tym, że prawdziwy raj jest rajem dlatego, że jest ograniczony dla nielicznych?Połączenie dramatu, thrillera i filmu przygodowego w doskonałych proporcjach sprawia, że film ogląda się z niezwykłą euforią. Sprzyja temu także tematyka, która choć może wydawać się bardzo powszechna i nieco przejadła to w rzeczywistości dzięki płynnemu łączeniu istot poszczególnych scen tworzy unikalny fabularny ciąg. Nie bez znaczenia pozostaje też znakomita gra aktorów, w tym Leonardo DiCaprio, do której nie można się praktycznie przyczepić.

 

http://www.filmweb.pl/Niebianska.Plaza

Kadr z intro filmu Skóra, w której żyję (La piel que habito). Produkcja: Hiszpania; Rok 2011, Reżyseria: Pedro Almodóvar; Wytwórnia: El Deseo; Dystrybucja: Sony Pictures Classics

Skóra, w której żyję

Opis filmu niezbyt zachęcał do seansu. Historia kobiety, która jest przetrzymywana przez plastycznego chirurga i na której testuje on swoje prace nad wyhodowaniem nieskazitelnej skóry sugerowała, że dany film będzie najwyżej średnim dramatem. Ale na Filmwebie zakwalifikowano go również do gatunku thriller. Co więcej ocena 7,4 oraz wskazanie, że prawda o tajemniczej kobiecie jest totalnie zaskakująca pokonały moje uprzedzenia skłaniając mnie do włączenie wczoraj TVP Kultura. I nie żałuję. Faktycznie fabuła zaskakuje. Gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że mężczyzna robiący to i to i temat taki to a taki (nie chcę spoilować) będzie motywem przewodnim danego filmu powiedziałbym, że będzie to dno. Okazało się jednak, że opierając się na z pozoru absurdalnym wątku można stworzyć prawdziwe arcydzieło z głębokim przesłaniem. Przesłaniem mówiącym, że człowiek zawsze pozostanie tym kim jest, że wkomponowanie go w tło nie zmieni prawdy o nim. I chciałbym, żeby o tej prawdzie nikt nigdy nie zapomniał. Dlaczego warto jeszcze obejrzeć obraz Pedro Almodóvar’a? Bo to również dobry, trzymający w napięciu thriller.

 

http://www.filmweb.pl/film/Skóra%2C+w+której+żyję-2011-485620

Kadr z filmu Edukatorzy (Die fetten Jahre sind vorbei). Produkcja: Austria, Niemcy; Rok 2004, Reżyseria: Hans Weingartner;

Edukatorzy

Ciągła pogoń za pieniędzmi jest zła i trzeba ludziom to uzmysławiać. Właśnie takiego zadania podejmują się tytułowi „Edukatorzy”. Działają bardzo sprytnie, dzięki czemu osoby, które wybierają sobie za cel „edukacji” faktycznie dostrzegają, że pieniądze nie dają wszystkiego, a zwłaszcza poczucia bezpieczeństwa. Co więcej ich lekcje nie są też katastrofalne w materialnych skutkach dla tych przymusowych uczniów. Co dodatkowo podkreśla bezsilność bogactwa. Wszystko idzie po ich myśli, wielka idea jest realizowana bez żadnych problemów. Niestety jedynie do czasu, bo koncepcja pokazywania bogatym, że „mają za dużo pieniędzy” konfrontuje się z uczuciem miłości. Doprowadza to do sytuacji w której edukatorzy zostają zmuszeni niejako do przejścia na ciemną stronę. Pomimo iż mogłoby to sugerować, że momentami film Hansa Weingartner’a będzie thrillerem to tak nie jest. Chwile, które normalnie byłyby uznawane za trzymające w napięciu, w „Edukatorach” wręcz przeciwnie napięcie obniżają. Ten celowy zabieg ukazuje, że bohaterowie naprawdę ocierają się o granicę pomiędzy edukującymi, a wymagającymi edukacji. Są niemal skłonni uwierzyć, że fakt, iż dominacja (głównie ta pod względem zasobności portfela) jest w naturze człowieka stawia cel ich działań pod dużym znakiem zapytania. Co więcej miłość, a konkretnie uczucie z nią powiązane – zazdrość, dodatkowo powoduje, że dalsza realizacja misji „edukatorów” mieni się w czarnych barwach. Czy wyższe idee jednak ją pokonają? Czy znokautują „naukę” o moralności Hardenberga?Aby poznać odpowiedzi na te pytania trzeba obejrzeć film do końca. Część widzów może być rozczarowana, ale ja taki nie byłem, a właściwie wciąż nie jestem. Bo od początku wiedziałem, co jest najważniejsze…

 

http://www.filmweb.pl/Edukatorzy

 

 

Kadr z intro filmu Po drugiej stronie korytarza (Across The Hall). Produkcja: USA; Rok 2009, Reżyseria: Alex Merkin;  Dystrybucja:Image Entertainment

Po drugiej stronie korytarza

Znowu mam nauczkę. Muszę definitywnie oduczyć się pisania w trakcie seansu zwrotów, które chcę użyć w opisie filmu. A już w szczególności muszę unikać robienia tego w pierwszej połowie. Wypisane przeze mnie na kartce wyrażenia: „przyjaźń jednostronna”, czy „słowa, które wypowiadamy mogą dla innych znaczyć o wiele więcej niż dla nas„ można śmiało wyrzucić do śmietnika. Jeśli chodzi o opis tego filmu oczywiście, bo tak poza tym, to całkiem godne uwagi (i rozwinięcia !) hasła. „Po drugiej stronie korytarza” to niebanalne dzieło, pomimo, że porusza zdawać by się mogło bardzo popularny motyw – kobieta zdradza partnera z jego najlepszym przyjacielem. Gdyby w opisie było to uwzględnione to pewnie w ogóle nie zdecydowałbym się na seans, ale na szczęście się skusiłem. Thriller Alex’a Merkin jest kolejnym filmem w którym zastosowano pokazywanie scen nie zawsze w ujęciu chronologicznym. Zabieg ten dodający faktycznie uroku czasem jednak jest irytujący (jak to było momentami w „21 gramach”, przez co dzieło to straciło walory thrillera). W „Po drugiej stronie korytarza” pomieszanie czasowe nie stanowi dla widza problemu. Wręcz przeciwnie doskonale komponuje się z zaskakującą nieprzewidywalności fabułą, a dzięki mrocznemu, nieco enigmatycznemu klimatowi film trzyma w napięciu niemalże od początku do końca. Produkcja filmu Alex’a Merkina nie była z pewnością zbyt kosztowna, a mimo to powstał obraz, który z pewnością na długo pozostanie w pamięci. Niewykluczone, że także za sprawą tytułu – „po drugiej stronie korytarza” – tak blisko jest właśnie od kłamstw do tragedii całkiem niewinnych ludzi. Za to by siebie ocalić człowiek jest gotów na wiele – obojętnie przechodzi nawet koło cierpienia kobiety z którą przed chwilą uprawiał seks, czy też miał się pobrać. No tak, bo od strony korytarza drzwi są na ogół zamknięte. Trzeba zapukać, ale po co? Lepiej iść na łatwiznę…

 

http://www.filmweb.pl/film/Po+drugiej+stronie+korytarza-2009-472606

 

 

Kadr z filmu Requiem dla snu (Requeim for a Dream). Produkcja: USA; Rok 2000, Reżyseria: Darren Aronofsky; Wytwórnia: Artisan Entertainment, Thousand Words, Sibling Productions, Protozoa Pictures, Industry Entertainment, Bandeira Entertainment, Truth and Soul Pictures; Dystrybucja:Artisan Entertainment

Requiem dla snu

Prozaiczność zjawiska narkomanii, fakt, że osoby uzależnione od narkotyków są w stanie zrobić wiele, czasem totalnie odrażających rzeczy byleby tylko zdobyć pieniądze potrzebne na używki oraz jego domniemana znajomość przez ogół naszego społeczeństwa sprawiła, że długo powstrzymywałem się przed obejrzeniem filmu Darrena Aronofsky’ego. Komentarze typu: „fenomenalny” czy „po obejrzeniu nic nie będzie już takie samo” w końcu mnie skusiły do odszukania w sieci witryny na której można zobaczyć „Requiem dla snu”. I faktycznie film wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. I choć spodziewałem się, że zobaczę takiego typu obrazy to nie sądziłem, że skonfrontowanie się z nimi sprawi, że przez dłuższą chwilę nie będę mógł dojść do siebie.Słowo „requiem” pochodzi z łaciny i oznacza „odpoczynek”. Tytuł można zatem zinterpretować jako odpoczynek dla snu, podjęcie działań, które sprawiają, że człowiek będzie w stanie funkcjonować także poza okresem kojących objęć Morfeusza (tych naturalnych, oczywiście). Ludzie przytłoczeni rzeczywistością sięgają po narkotyki by doznać ulgi, już teraz nie czekając na nadejście nocy. Spotkałem się jednak z inną interpretację – wg niej użyte słowo „dream” należy przetłumaczyć nie jako sen, lecz marzenie. A samo requiem uznać za „modlitwę żałobną” i takie podejście też ma sen – uzależnieni od narkotyków poprzez swoją głupotę (ale też nie tylko) spadają na samo dno, zaprzepaszczają marzenia – pozostaje już tylko zagrać utwór żałobny. Która interpretacja jest bardziej właściwa? Trudno powiedzieć. Ważne że obydwie bardzo dobrze pasują do filmu. Przypadki uzależnianie od narkotyków i powiązane z tym historie większość z nas zna jedynie z serwisów informacyjnych lub z filmów. Nie spotkałem się jednak z żadnym innym dziełem fabularnym poruszającym ten temat, które byłoby tak doskonałe. Ta nieskazitelność wynika m.in. z genialnych ujęć, zbliżeń, które pozwalają widzowi dotknąć nie tylko ulgi, którą odczuwają bohaterowie w związku z zażyciem narkotyków, ale także cierpienia. Cały problem uzależnienia jest zaprezentowany w formie prostego, ale głębokiego przekazu, a to za sprawą ujęcia rzeczywistości głównych bohaterów z ich punktu widzenia. Patrząc z zewnątrz na problem uzależnienia widzimy przede wszystkim jedynie dramat, od środka czasami przeradza się w horror i choć momentami w filmie był to horror komediowy, to bez wątpienia taka interpretacja możliwa jest jedynie dla patrzących z boku, zwłaszcza, że w pozostałych przypadkach cierpienia bohaterów widoczne są jak na dłoni. Tak, i to bardzo mocno, do tego stopnia, że widz zaczyna współczuć narkomanom. W końcu nie bez przyczyny zaczęli brać narkotyki. I choć w przypadku trzech z czterech głównych bohaterów dokładnie nie wiemy, jak to się stało, że się uzależnili, choć twórcy filmu dają nam wskazówki, dzięki którym możemy się domyślać (i to jest jedno z głównych zadań dla widza) to w przypadku czwartego widzimy krok po kroku jak przebiega proces uzależniania. Widzimy głębokie przyczyny, które tylko na początku przykryte są bezpośrednim powodem, bardzo niewinnym - dążeniem do zrzucenia wagi, by móc założyć sukienką na występ w telewizji. Ale on sam problemu nie spowoduje – do uzależnienia prowadzą jedynie te głębokie. I choć w filmie przeciętny widz nie powinien mieć problemu z ich identyfikacją, przynajmniej w przypadku, tej czwartej wspomnianej przez mnie postaci, to w życiu już tak prosto nie jest. A może jest, tylko brakuje chęci i odwagi, by wyciągnąć rękę do tych, którzy wiszą nad przepaścią?Film „Requiem dla snu” jest dobrą przestrogą - pokazuje jak nisko upadają ludzie przez narkotyki, że przez używki są w stanie stracić rzeczy, których już nigdy nie będą w stanie odzyskać. Z pewnością odepchnie od wielu ludzi przed pomysł, by narkotyków spróbować, ale jego celem jest także, by ludzie od tych narkotyków odpychali też bliskich ze swojego otoczenia. Bo nie tylko narkoman jest winny tego, że bierze. Winni są też ci, którzy widzą w tramwaju osobę z problemami, która rozwiązuje je poprzez używki, woleli przesiąść się, by nie psuć sobie krajobrazu, lub po prostu powiedzieć: „Ćpun”.„Requiem dla snu” miał swoją Polską premierę w 2001 roku. Z pewnością wtedy wywierał większe wrażenie niż dziś. Mimo to dziś wciąż szokuje. I oby było tak zawsze…A, zapomniałbym. Muszę jeszcze wspomnieć o znakomitej ścieżce dźwiękowej, która dosłownie rozkłada na

łopatki…

 

http://www.filmweb.pl/Requiem.Dla.Snu

 

 

Kadr z filmu Złodzieje rowerów (Ladri di biciclette). Produkcja: Włochy; Rok 1948, Reżyseria: Vittorio De Sica;

Złodzieje rowerów

Czym dla przeciętnego człowieka jest rower? Z pewnością jedynie środkiem lokomocji, który w dzisiejszych czasach ma znaczenie przede wszystkim w sferze zachowywania odpowiedniej formy fizycznej, czy sportu zawodowego. Dla głównego bohatera filmu „Złodzieje rowerów” jest on jednak czymś więcej niż tylko przedmiotem umożliwiającym przemieszczanie się w ujęciu fizycznych odległości. Daje mu bowiem szansę na dotarcie do miejsca teoretycznie abstrakcyjnego, ale z absolutnie odczuwalnymi konsekwencjami, a mianowicie do swoistej przystani bezpieczeństwa. To dzięki rowerowi patrzy z nadzieją na przyszłość, wszelkie problemy, która trapiły jego rodzinę zdają się mieć rozwiązanie, do którego on za pomocą roweru może dojechać. Niestety, ów rower ktoś mu kradnie. Nic dziwnego, że próbuje go jak najszybciej odzyskać. Poszukiwanie jednakże nie przynoszą rezultatu, pomimo, że wspiera się nawet przysługującymi mu uprawnieniami. I choć to prawo jest po jego stronie, to w kluczowym momencie, gdy odnalezione roweru wydaje się być już tylko kwestią chwili, staje się ono niemalże jego zmorą, która uświadamia mu, że szansę na odnalezienie bezpiecznej przystani utracił już bezpowrotnie. Dlatego staje przed bardzo trudnym dylematem, dokonuje wyboru, który może się skończyć dla niego tragicznie. No, chyba, że prawo tak jak w jego przypadku z winowajcy uczyni niemalże ofiarę.Kim są tytułowi „złodzieje rowerów”? To spora grupa ludzi, którzy kosztem innych realizują swoje marzenia zaprzepaszczając tym samym szansę na dotarcie do marzeń innych osób. Bardzo boli, gdy te utracone marzenia takiego statusu wcale nie powinny mieć, bo zdają się mieć wymiar podstawowych potrzeb. Walka ze „złodziejami rowerów” jest bardzo męcząca, niszczy także człowieka przestawiając totalnie hierarchię wyznawanych wartości, do tego stopnia, że nawet uderzenie syna zdaje się nie być niczym złym, podobnie jak wydawanie ostatnich pieniędzy na pizzę.Choć dzieło Vittorio De Sica powstało w końcu lat 50 – tych ubiegłego wieku, to ze względu na przedstawienie charakterystycznych dla każdego pokolenia moralnych dylematów zasługuje z pewnością na zaliczenie do pozycji wartych obejrzenia. Prosty, ale zarazem głęboki przekaz, pytania typu: czy przekroczyć tą granicę, które nasuwają się każdemu widzowi identyfikującemu się z głównym bohaterem dodają dramatowi niezapomnianych walorów.

http://www.filmweb.pl/film/Złodzieje+rowerów-1948-31897

 

 

Kadr z filmu Bez śladów (Sans laisser de traces). Produkcja: Belgia, Francja; Rok 2010, Reżyseria: Grégoire Vigneron; Wytwórnia: Fidélité Films Scope Pictures

Bez śladów

Czy faktycznie „zwykłe karierę robią skurczybyki”, a tajemnicą sukcesu jest to, że nikt wysoko nie zaszedł nie mając trupów w szafie? Nie wiem. Mam nadzieję, że jednak nie. Film „Bez śladów” to unaocznienie tego, że europejskie kino jest wciąż w Polsce nie docenianie. W telewizji dominują produkcje amerykańskie, które czasem już swą schematycznością po prostu powalają (niestety, z nudów), a mimo to na europejską „inność” nikt jakoś nie ma ochoty. Może dlatego, że nie ma sposobności jej poznać?Kto z nas odważy się przyznać do oszustw z przeszłości? Otwarcie powiedzieć, że to dzięki drobnemu (a czasem bardzo wielkiemu) kłamstwu zaszliśmy tak daleko i jeszcze dodać, że tylko dzięki nieprzyzwoitej dawce szczęście to się nie wydało? Mało kto. Do tego grona zaliczyć można jednak głównego bohatera, który decydując się na taki krok nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji, które mogą wywrócić życie do góry nogami, a jego samego zwalić z piedestału. I faktycznie tak zaczyna się dziać – problemy dosłownie się mnożą, bohater musi tłumaczyć się z coraz większej liczby kłopotliwych sytuacji i tylko momentami wydaje mu się, że nie ma śladów po tym, czego się dopuścił. Na moment, bo po chwili kłopoty wracają i to ze zdwojoną siłą. I choć nacierają one ze wszystkich stron to bohater nie próbuje tego zakończyć – kontynuuje spłacanie tego, co było mu dane, naprawia błędy (a właściwie błąd) z przeszłości czasem w zupełnie absurdalny sposób, co jego zwiększa dramatyczną sytuację w której się znalazł. Ale czy to takie dziwne? Kto z nas nie postępuje całkowicie nonsensownie? Czy bohater jednak opamięta się? Czy ślady zostaną, czy szczęście je wymaże?Film Grégoire Vigneron’a to piękne połączenie dramatu i thrillera. Piękne, bo takie lekkie, spontaniczne, nienaciągane jak to ma miejsce często w przypadku produkcji zza Oceanu. Dramat i thriller ciągnie się przez cały czas, a nie nawzajem przeplata ze sobą, dzięki czemu widz nie ma problemy z identyfikacją gatunku.

 

http://www.filmweb.pl/film/Bez+śladów-2010-556782

 

 

Kadr z filmu Głowa do wycierania (Eraserhead). Produkcja: USA; Rok 1977, Reżyseria: David Lynch; Produkcja: David Lynch przy współpracy Centre for Advanced Film Studies

Głowa do wycierania

Wielu widzów unika kina surrealistycznego. Niezrozumiałość czy kompletne absurdy uznawane za bohaterów za coś normalnego – to główne przyczyny takich zachowań. Warto jednak choćby raz na jakiś czas oderwać się od kina klasycznego i spróbować czegoś, co może zaskoczyć, spróbować zinterpretować coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się bez ładu i składu. Jaką bowiem sztukę jest właściwe odczytanie czegoś, co jest podane na tacy? Żadną, bo to po prostu dosłownie przeczytanie. W przypadku filmów surrealistycznych tak łatwo już nie jest. Pierwszą trudnością, która się pojawia (i tak też jest w filmie Davida Lyncha) jest zorientowanie się co ma być głównym przesłaniem. W „Głowie do wycierania” jest to strach przed ojcostwem, który przybiera rozmaite formy. Zasadniczo możemy uznać, że wszystko, co w filmie zaskakujące (i nierzadko przerażające) jest z tym strachem powiązane. Takie podejście jest dość dobre i ułatwia zrozumienie filmu. Ale to tylko jedna z koncepcji odczytanie świata przedstawionego w tym obrazie. Świat ten jest naprawdę całkowicie osobliwy. Kurczaki, które mimo iż martwe się poruszają, czy rodzenie dziecka, które dzieckiem może nie być, czy w końcu sekret produkcji gumek do ołówków -  to tylko wybrane z kuriozów, które dostrzec można w filmie Lyncha. Widz, dostrzegając te, czy kolejne ma wybór – albo na bieżąco stara się je sobie objaśniać, albo zostawia to na potem rozkoszując się tym, co widzi. I to jest chyba najlepsze rozwiązanie. Ja sam jestem dopiero chwilę po seansie, ale jestem przekonany, że do filmu będę wielokrotnie wracał zastanawiając się z której jeszcze strony można spojrzeć na tytułową głowę, jak odczytać kluczowe wymazywanie z udziałem najważniejszego organu człowieka. Organu bez którego nic nie ma znaczenia, a może on sam też nie ma, gdy zdajemy się zapominać, że go posiadamy. Życzę, by po seansie „Głowy do wycierania” poczytać opinie na temat tego filmu i sformułować nową, przebijająca wszystkie koncepcję.  Oczywiście, używając do tego głowy.

 

http://www.filmweb.pl/film/Głowa+do+wycierania-1977-1088

 

 

Kadr z filmu W lepszym świecie (Hævnen). Produkcja: Dania, Szwecja; Rok 2010, Reżyseria: Susanne Bier; Produkcja: Sisse Graum Jørgensen

W lepszym świecie

Czasem piękno filmu tkwi w prostocie. I tak jest w tym przypadku. Dwie różne „metody na życie” – samodzielne wymierzanie sprawiedliwości (przede wszystkim siłą) oraz przekonanie, że posługiwanie się nią tylko pogarsza obecny stan – konfrontują się w dziele Susanne Bier w sposób dość zaskakującym bowiem ze swoistym odwróceniem ról. Christian jako zwolennik walki (rozgoryczony ojcem, który wykazał obojętność czasie gdy jego żona przegrywała walkę z rakiem) wpływa tak bardzo na pozostałych bohaterów, że niemalże staje się ojcem dla zagubionego, nękanego w szkole Eliasa. Ojciec Eliasa z kolei przekonany o tym, że siłą nie da się naprawić świata (może dlatego, że jako lekarz na co dzień widzi jej skutki), że przez to nie stanie się lepszy niechcący poprzez swoje zachowanie inspiruje do tragicznych wydarzeń. Wszyscy główni bohaterowi (do których należy zaliczyć jeszcze matkę Eliasa i ojca Christiana), a raczej ich czyny przeplatają się ze sobą. Nie są spójne, a zatem prowadzą do wielu kłótni i nieporozumień. I choć wydawać by się mogło, że wiele filmów opiera na tym swoją fabułę, to tutaj fakt, że to małoletni aktorzy grają pierwsze skrzypce wzbudza zachwyt i każe zastanowić się przede wszystkim rodzicom, czy czasem to nie ich pociechy przejmują ich role. Któż z nas nie chciałby żyć w lepszym świecie, w świecie w którym nie trzeba dokonywać wyborów, które niezależnie od podjętej decyzji i tak nie zadawalają wszystkich?

 Taki świat z pewnością ujrzymy dopiero po śmierci. Czy jednak w obliczu dramatycznych wydarzeń któryś z bohaterów nie zdecyduje się własnej śmierci przyspieszyć? Czy pozostali w porę dostosują siebie i zdołają dostrzec problem?

„W lepszym świecie” to naprawdę dobrze zrealizowany dramat z niewielką liczbą elementów charakterystycznych dla thrillera. Może to i dobrze? Przecież nasze życie rzadko kiedy trzyma w napięciu. Dzięki temu widz oglądający film łatwiej odnajdzie siebie w sytuacji, której przyszło żyć bohaterom, w szczególności, że jest się z kim identyfikować.  A zasadniczo to trzeba.

 

http://www.filmweb.pl/film/W+lepszym+świecie-2010-539094

 

Kadr z filmu Wideodrom (Videodrom). Produkcja: Kanada, USA; Rok 1983, Reżyseria: David Cronenberg; Dystrybucja: Universal Pictures

Wideodrom

Zacznę od pochwały filmu za jego walory „techniczne”. Jest świetnym thrillerem: trzyma w napięciu w rozsądnych granicach i dodatkowo doskonale wpisuje się w konwencję charakterystyczną dla filmów science-fiction. Gatunki te połączone są w prosty sposób, bez sztucznego naciągania, co dziś jest rzadkością.
Zdaję sobie jednak sprawę, że zdanie egzaminu pod względem gatunkowym to dla za mało, by skusić się na seans. Bardzo słusznie, dlatego też teraz będę zachęcał ze względu na walory związane z treścią filmu. Nikt nie zaprzeczy, że dużą popularnością cieszą się obecnie telewizyjne programy, które przedstawiają skrajności, a konkretnie: przemoc i seks. Tak, te dwie rzeczy zdają się nadawać współczesnej telewizji smak, który trzyma ją jeszcze przy życiu. Bo jak telewizja żyje to żyją nią widzowie. Napawają się przyjemnością stymulacji, która zdaje się istnieć sama dla siebie. Ta ciekawa, ale absolutnie zgodna z prawdą nauka pada już w pierwszych minutach filmu, co wskazuje, że pojawią się w nim obrazy, które na długo zostaną w pamięci. I tak też jest – właściciel stacji kablowej dla zapewnienia sobie dużych zysków poszukuje kontrowersyjnych treści i trafia na takie pełne przemocy, poniżania i tortur. Brnie dalej byleby tylko pozyskać je dla swojej telewizji. W pewnym momencie dostrzega jednak, że coś jest nie tak, że to nie jest zwykła gra aktorów, że to się dzieje naprawdę i również naprawdę z nim samym dzieje się coś niedobrego. Czy „Wideodrom” to niebezpieczna zabawa dla wybranych, czy może sposób, by wpłynąć na wszystkich widzów? Czy on sam też już jest kontrolowany, czy działa wg poleceń tak jak magnetowid, który odtwarza kasty VHS? Czy będąc kontrolowany zdoła ochronić większość ludzi przed próbą zawładnięcia ich umysłami? Na te pytania odpowie sam film. Nie chcę zdradzać i psuć zarazem przyjemności z oglądania. Powiem zatem o rzeczach, które swą ważnością wychodzą poza film. Główny bohater poszukuje stymulacji, emocji, które mają dać samozadowolenie. Czy nie działa tak obecnie prawie każda telewizja? Oczywiście, poszukiwanie przez włodarzy stymulacje zdają się obecnie nie posiadać granic, widz akceptuje przez to coraz więcej rzeczy. Już dziś świadomość, że sceny seksu w wielu filmach rozgrywają się naprawdę (tzn. aktorzy nie udają, tylko naprawdę odbywają stosunek płciowy) większości osobom w ogóle nie przeszkadza w rozkoszowaniu się tymi obrazami. A kiedy przemoc stanie się również taką rzeczą, kiedy akty brutalności i poniżania dla zapewnienia „czystości” odczuwania również nie będą tylko grą aktorów? Na razie nie wydaje się, by stało się to w niedalekiej przyszłości, ale przecież tak kochamy oglądać wszelkie paradokumenty i programy na żywo. Pragniemy pławić się w rzeczywistości, a nie jedynie pustej fikcji. Czy stacje telewizyjne pokazując nam coraz więcej prawdziwego ponizania nie przygotowują przypadkiem do fizycznej przemocy? Nikt nie powinien stanowczo powiedzieć: Nie. Nikt, bo telewizja w której programy zaczynają mieć własną filozofią wyrażaną między innymi w przedłużaniu bez końca uciechy z powodu danego programu, a zatem odchodzenia od głębokich filmów na rzecz płytkich ciągnących się serii oznacza, że coś jest na rzeczy. Zyski? Owszem, ale może jest jeszcze drugie dno. Dosłownie dni, bo telewizja bardzo często prowadzi do utraty kontaktu z rzeczywistością, staje się narzędziem zbrodni prowadzącym do samounicestwienia widzów. Na razie tylko pod względem umysłowym, ale może i wkrótce również cielesnym.  Film „Wideodrom” w niebanalny sposób pokazuje, że coś z pozoru niegroźnego może stać się naprawdę zdradliwą pułapką. Z pewnością po seansie większość osób będzie w stanie przynajmniej ją zidentyfikować. I przynajmniej właśnie dlatego należy zdecydować się poświęcić niecałej półtorej godziny i obejrzeć dzieło Davida Cronenberga.

 

http://www.filmweb.pl/film/Wideodrom-1983-11456

 

 

Kadr z filmu Prawdziwa miłość (True Love). Produkcja: Włochy, USA; Rok 2012, Reżyseria: Enrico Clerico Nasino

Prawdziwa miłość

Nieznani aktorzy kontra znany temat. Czy może wyjść z tego coś dobrego? Tak, jeśli tą znaną pozornie kwestią, którą jest miłość spróbujemy rozłożyć na czynniki pierwsze poprzez przeniesienie jej całkiem w nowy wymiar. „Prawdziwa miłość” opowiada o tym, że prawdziwe uczucia istnieją, że ludzie wiążą się ze sobą nie tylko dla pieniędzy czy kariery. Ale czym naprawdę miłość jest? W filmie pada stwierdzenie, że jest prawdą. Zgadza się, ale by to odkryć bohaterowie otrą się o coś, co wydaje się być czymś kompletnie nierealnym, nieprawdziwym. Czy odkryją prawdę w grze, która niczym wyciągnięta z horroru, odkrywa mroczne sekrety ich życia? A może to nie są mroczne sekrety, może tylko tak są przedstawiane, by sprawdzić, czy bohaterowie rzeczywiście się kochają.
Gdzieś przeczytałem, że thriller „Prawdziwa miłość” warto obejrzeć z dziewczyną czy chłopakiem, narzeczoną czy narzeczonym lub też już z żoną lub mężem. Jest w tym sporo racji, bo to tajemnice, a raczej ich wychodzenie na jaw bardzo często niszczy związki. Czy zdoła zniszczyć związek Jacka i Kate, głównych bohaterów? Na to pytanie nie odpowiem, ale stwierdzę dobitnie, że może pomóc ocalić jakiś związek istniejący w realu.
„Prawdziwa miłość” zaskakuje czymś świeżym, choć pozornie wydaje się kopią horrorów, w których tematem przewodnim jest lejąca się krew. Widz zastanawia się o co chodzi w tym filmie – ciekawość tworzy napięcie, a napięcie ją podtrzymuje. Co to ma być? Test miłości? Kto za tym stoi? I przede wszystkim: czy to w ogóle dzieje się naprawdę? Film nie odpowie na każde z tych pytań, ale może przynajmniej uchyli rąbka tajemnicy, a tak naprawdę listę składników udanego związku…

 

http://www.filmweb.pl/film/Prawdziwa+miłość-2012-626169

 

 

 

 

Kadr z filmu Filadelfia (Philadelphia). Produkcja:USA; Rok 1993, Reżyseria: Jonathan Demme; Produkcja i dystrybucja: TriStar Pictures

Filadelfia

Na ogół staram się nie polecać filmów, które dotykają tematyki homoseksualnej. Jeśli jednak są one do tego stopnia wartościowe, że promują ponadto słuszne postawy to można je obejrzeć. W przypadku dramatu „Filadelfia” zaryzykuję nawet stwierdzenie, że trzeba. Bo choć u wielu osób po obejrzeniu filmu może zrodzić się przekonanie, że propaguje on taką myśl: „Zobaczcie. Geje (aktywni seksualnie) są normalnymi, fajnymi facetami” to nie jest to najważniejsze. W filmie chodzi o dyskryminację, o izolowanie od reszty społeczeństwa i to nie tylko gejów, ale także innych mniejszości, jak osoby zarażone HIV, czy chore na AIDS jak główny bohater właśnie. Szukamy cały czas wymówek, by uzasadnić fakt szybkiej zmiany miejsca, czy nawet ucieczki na drugą stronę ulicy, gdy widzimy osobę  z mięsakami Kaposiego, które to pojawiają się w zaawansowanym studium AIDS. Większość osób pewnie nie uczestniczyła w sytuacji, w której kwestia tolerancji wobec osób zarażonych nie dotykała jedynie słownych deklaracji, ale konkretnych czynów. Czy to dobrze? Raczej nie, bo trudno inaczej sobie uświadomić fakt, że jesteśmy tolerancyjni jedynie w gębie. Nawet gdy dochodzi już do danego incydentu to i tak wypieramy się znajdując wymówkę dlaczego „uciekliśmy”. Oczywiście, sami tego słowa nie używamy. Bo wstyd?
„Filadelfia” porusza nie tylko problem skrywanej dyskryminacji, ale również cierpienia osób, które boją ujawnić swoją „inność”. Propaganda potępiania osób homoseksualnych, a nie jedynie ich czynów zrobiła swoje i dlatego do orientacji innej niż heteroseksualna mało kto się przyznaje. Może gdyby było inaczej skrywane tajemnice nie degradowałyby do tego stopnia życia, że kryptogeje i krypotolesbijki szukaliby pocieszenia w seksualnym spełnieniu. Tak, trzeba to powiedzieć głośno: nienawiść kierowana ku homoseksualistom powoduje, że ciężej im oprzeć się pokusom! Tej prawdy film nie przedstawia. Pokazuje za to, że homoseksualiści to faktycznie normalni ludzie, których w walce o czystość seksualną trzeba wspierać, a nie obrzucać błotem jak gdyby byli czymś ubrudzeni, a zatem można ich jeszcze poniewierać bez żadnej szkody…
Mam nadzieję, że sporo osób na koniec filmów uroni łzę lub że „mokre oczy” będą towarzyszyły przez większość seansu. Oby nie wyschły, gdy zamiast filmów będzie się oglądać homoseksualistów i chorych na AIDS w rzeczywistości…

 

http://www.filmweb.pl/Filadelfia

 

 

Kadr z filmu Nasza klasa (Klass). Produkcja:Estonia; Rok 2007, Reżyseria: Ilmar Raag; Dystrybucja: Vivarto

Nasza klasa

Niewiele jest filmów, które po prostu zatrzymują człowieka po seansie na chwilę, która wydaje się wiecznością. Zaczynając oglądać „Naszą klasę” byłem przekonany, że to zwykły film o przemocy w szkole, a okazało się, że mówi o problemie, którego nie można zbagatelizować. To nie jest tak, że każdy, kto poniża innych kolegów w szkolnych czasach wyrasta na przestępcę. Nie, nie jest.  Znacznie częściej zdarza się, że ci, którzy patrzyli z obojętnością na poniżanie słabszych kontynuują  swoje zachowanie, a nawet rozszerzają jego wymiar. Może i film faktycznie jest przerysowany, ale pamiętajmy, że skrajności też tworzą nasz świat i dzięki nim lepiej pamiętamy o pewnych wydarzeniach.
Klasa to pierwsza grupa społeczna każdego człowieka. Bardzo szybko objawia się w niej lider i niestety również często ktoś „zmuszony” jest przyjąć pozycję ofiary. Poparcie ofiary nie wchodzi w grę, bo zajmie się podobną pozycję, co ona. Kaspar postanowił jednak to zrobić. No i zaczęło się poniżanie o rozmiarach, które przerażają nawet dorosłych, prowadzone w taki sposób, by nie można było go przerwać. Oczywiście, tak tylko się wszystkim wydawało. Bo sprawę mogła szybko zakończyć dyrekcja, nauczyciele i rodzice. Oni zawiedli, więc, ci poniżani zostali zepchnięci do ostateczności i pokazali, że to koniec. Koniec szczęśliwego życia całej tej klasy, a przede wszystkim ich samych. Tak już jest, gdy ludzie nie wyrastają ze słów „Kiedyś tylko się przyglądałem…”, tylko wolą patrzeć, zapominając, że życie to nie kino, że niektórych to naprawdę boli, że ich samych też może zaboleć…
Dramat „Nasza klasa” to dzieło, które nie tylko skłania do myślenia, ale także do działania. Oby dłużej niż klika godzin. Bo kilka godzin to za mało, by zapobiec zniszczeniu swojego życia na zawsze.

 

http://www.filmweb.pl/film/Nasza+klasa-2007-433313

 

 

 

Kadr z filmu Księga ocalenia (The Book of Eli). Produkcja:USA; Rok 2010, Reżyseria: Albert Hughes; Dystrybucja: Monolith Films

Księga ocalenia

Przyznam szczerze, że lubię kino postapokaliptyczne. Może dlatego, że spodziewam się globalnego kataklizmu jeszcze za mojego życia? Bardzo chętnie sięgam zatem po filmy z tego gatunku. Niestety, nie wszystkie z nich mogę polecić. Z „Księgą ocalenia” jest inaczej. Poza zdegradowanym obrazem świata po światowej katastrofie (a konkretnie powszechnym kanibalizmem i innymi formami walki za wszelką cenę oraz potrzebami seksualnymi, które stają się priorytetowe) pokazuje jeszcze inne jego aspekty nie przychodzące zwykle do głowy gdy myśli się o Ziemi po wielkim kataklizmie jak chociażby powrót do handlu wymiennego. Ale to nie wszystko. Głównemu bohaterowi przyświeca cel i choć często jest to standardem w tego typu filmach, to tutaj dzięki włączeniu religijnego wątku widz ogląda obraz z wielkim zaciekawieniem, które nie zmącają nawet przerysowane, znane z wielu filmów motywy jednego człowieka, który non stop z wielką skutecznością rozprawia się z „rzeszami” ludzi, którzy chcą go zatrzymać. Bóg jest w tym filmie obecny jak mało w którym. Przedstawia potęgę jaką jest Biblia, broń, którą może się stać, gdy ktoś przywłaszczy sobie jej autorstwo. Stawia też pytania: do jakiego stopnia człowiek może usprawiedliwiać swoje czyny ze względu na wiarę oraz, czy możliwe jest by światowa katastrofa doprowadziła do sytuacji, że ludzie postanowili pozbyć się Boga ze swojego życia?
Na oba pytania odpowiada. Mam nadzieję, że każdy kto go obejrzy zmieni swoje życie, by móc powiedzieć tak jak główny bohater: „dobrze wykorzystałem swój czas”.

http://www.filmweb.pl/film/Ksi%C4%99ga+ocalenia-2010-450356

 

 

Kadr z filmu Donnie Darko (Donnie Darko). Produkcja:USA; Rok 2001, Reżyseria: Richard Kelly; Produkcja: Pandora Cinema; Dystrybucja: Newmarket Films

Donnie Darko

Wczoraj przeglądałem listę filmów, które mam zamiar obejrzeć (lista jest tak długa, że nie wiem czy zdążę wszystkie obejrzeć do końca swojego życia!), chciałem dodać do niej jakiś film, który będzie tym wyczekiwanym, ten, którego obejrzenie będzie swoistym świętem. Brakowało mi bardzo takiej pozycji od czasu, kiedy obejrzałem „Antychrysta” Triera.
Ktoś przygotowując własny, subiektywny ranking filmów uznał, że „Donnie Darko” to najlepszy film na świecie. Przeczytałem jego krótki, bardzo enigmatyczny opis i zdecydowałem się na seans. Niecierpliwość sprawiła, że długo nie kazałem mu czekać (znów muszę poszukać tego następnego fenomenalnego) i bardzo dobrze, bo opłaciło się. Zaskoczenie jest duże. Przede wszystkim dlatego, że po raz kolejny trafiłem na dzieło, które jest znakomitym połączeniem wielu gatunków. Film Richarda Kelly’ego to zarazem film sci-fi, dramat psychologiczny oraz momentami thriller. Najlepsze jest to, że nie ma jednej interpretacji, a wybrana przez nas droga formułuje kolejność istoty gatunków do których możemy zaklasyfikować to dzieło z 2001 roku. Trzeba pomyśleć – tak to jeden z tych filmów, bo nie dostajemy nawet tacy do zbierania kluczowych do wyjaśnienia filmu scen, wręcz przeciwnie – sami musimy ją odnaleźć nie wiedząc, gdzie dokładnie może być ukryta. Żeby właściwie zinterpretować film warto właściwie odczytać zamiary twórców. Tytuł („Donnie Darko”) to zarazem imię i nazwisko głównego bohatera, a zatem wokół niego wszystko się kręci. Pytanie brzmi: czy tak jak on chce, czy niezależnie od niego. Drugą istotną kwestią jest królik o imieniu Frank, a konkretnie jego wpływ na to, co się dzieje. Rozmowy Darko z Frankiem są rzeczą bez której nie rozwiążemy zagadki filmu. A rozwiązaniem jest „odszukanie” trzech interpretacyjnych wariantów, z którym pierwszym z nich jest… sen głównego bohatera, który ciągnie się od początku aż do (może i przewidywalnej, ale tylko jeśli wcześniej założymy pewien kierunek interpretacyjny) końcówki. Dwa pozostałe warianty to już zadanie dla każdego widza, może i niełatwe i może zabrać wiele czasu po seansie to na pewno pomoże odkryć jeszcze inne walory filmu. A zaliczyć można do nich ciekawe wypowiedzi postaci, takie złote myśli, jak np. to, że każdy umiera sam. Bo nawet jeśli giniemy w jakiejś katastrofie razem z innymi, to po pierwsze rzadko kiedy giną oni w dokładnie takiej samej chwili co my, a po drugie w momencie śmierci każdy z nas reaguje do tego stopnia specyficznymi emocjami (niespotykanymi w żadnej chwili życia), że tylko my sami jesteśmy siebie zrozumieć, więc umieramy zawsze w samotności. Takich „perełek” jest znacznie więcej, ich wyłapanie jest możliwe jednak po zrozumieniu filmu, dopasowaniu interpretacyjnej wersji do siebie…
Po pierwszym obejrzeniu w człowieku narasta niedosyt, który zaspokoić może kolejny seans, jeszcze większe zbliżenie się do głównego bohatera, do tego co czuje i co robi. Dlatego warto powtórzyć ten mile spędzony czas bez ryzyka nudy, bo kultowe filmy nigdy nie nudzą…

 

http://www.filmweb.pl/Donnie.Darko

 

 

Kadr z filmu Funny Games (Funny Games). Produkcja:Austria; Rok 1997, Reżyseria: Michael Haneke; Produkcja: Veit Heiduschka; Dystrybucja: Fox Lorber

Funny Games

Zazwyczaj, gdy staram się zachęcić do obejrzenia filmu nie przedstawiam zbyt szczególowo fabuły. Tym razem jest to jednak chyba celowe, bo nawet szczegółowy opis tego dramatu (czy otrzymanie do ręki scenariusza i jego lektura) to nic w porównaniu z kontaktem z filmem własnymi oczyma. „Funny Games” – choć tytuł sugeruje coś niewinnego, to absolutnie nie mamy z żadną nieszkodliwością do czynienia. Spotkamy za to dwóch młodych mężczyzn (najprawdopodobniej chorych psychicznie), którzy w wymyślny sposób torturują małżeństwo i ich syna. Oczywiście, tak jak w życiu wszystko zaczyna się całkiem niewinnie, by po chwili stać się koszmarem. A koszmarem tym jest świat, w którym przemoc nie jest w żaden sposób sankcjonowana, tylko traktowana tak jak sugeruje tytuł jako forma rozrywki. Film ten przedstawia współczesny świat, a nie jego strasznie zdegradowaną wizję. Zatem to, co spotkało Annę, Georga i ich syna może spotkać każdego z nas, tym bardziej, że w fabule nie ma żadnych rzeczy do których można by się przyczepić. Prześladowcy w białych rękawiczkach (co sugeruje, że robią to od dawna, że uczynili z tej „profesji” sposób na życie) maltretują trzyosobową rodzinę psychicznie i fizycznie – zadają ból, stawiają przed nimi spore moralne dylematy, których mocne uwypuklenie zmusza widza do wczucia się w rolę pokrzywdzonych. Tak więc w „zabawę”, którą widzimy na ekranie także zostajemy wciągnięci i to praktycznie od pierwszych sekund filmu. Nie potrafimy oderwać wzroku, początkowo z ciekawości, a później z powodu psychicznej destrukcji, które uniemożliwiłaby nam wykonywanie jakichkolwiek czynności. Tak więc patrzymy na ekran, jednocześnie czując, że żołądek podchodzi nam do gardeł i nic z tym nie można zrobić. Chwila charakterystyczna dla typowego thriller, czyli ucieczka najmłodszej postaci z całej trójki dręczonych i świadomość, że cały ten horror może zaraz się skończyć nic nie pomaga, wcale nie znosi głębi dramatu, wręcz przeciwnie jeszcze bardziej potęguje uczucie bólu, które powinno udzielić się każdemu widzowi. Ucieczka kończy się niepowodzeniem i znów zostajemy zmuszeni do „kibicowania” torturowanym, bo tylko tak ten film da się oglądać. W pewnym momencie nadchodzi punkt przełomowy, co prawda tragiczny, ale jednak krytyczny, po którym napięcie zdaje się spadać. Sugerują to obrazy bohaterów, którzy zdziwieni, że ziścił się najczarniejszy scenariusz, który zdawali się odsuwać od świadomości (podobnie jak i większość widzów) przez dłuższą chwilę w ogóle odcinają się od świata. Przekonanie, że Paul’owi  i Peter’owi zabawa się znudziła pryska i podejmują działania, by uwolnić się ze świata, w którym zostali zamknięci. Czas mija, oprawcy nie wracają – wydaje się, że tak już będzie do końca filmu, że to swoiste studium opuszczenia, które ma jeszcze bardziej przygnębić. Okazuje się jednak, że gra wciąż trwa, że jej finał będzie przewidywalny i tak się niestety dzieje, choć przez chwilę widz żyje w przekonaniu, że oprawcy poniosą zasłużoną karę, jeszcze za ziemskiego żywota. Niestety, ale to też zabawa z widzami. Paul wiele razy zwracał się przecież bezpośrednio do oglądających. Po co? By wybielić czyny swoje i swojego kolegi, czy uspokoić, bo to przecież tylko film i można nawet cofnąć czas…

Oglądając film przez cały czas zastawiałem się co ja bym zrobił na miejscu głównych bohaterów. I doszedłem do wniosku, że chyba to samo co oni. Czyżby dlatego, że gdy spotka się na swojej drodze ludzi, którzy mają tak silną potrzebę dominacji, że muszą karmić się strachem o własne życie innych nad którym mają pełną kontrolę, to nic nie jest w stanie człowieka uratować… A to jest przecież istota przemocy, nie ma zatem przed nią ucieczki. Czy oznacza to, że mamy traktować ją jako normalne zjawisko i nic z tym nie robić? Skąd. Przecież film dosłownie chwyta za gardło dając obrazy ogromnego cierpienia fikcyjnych postaci… Jak zatem wyglądamy jako ludzie, gdy prawdziwą przemoc konsumujemy niczym główni prześladowcy? Bo tak naprawdę to niewiele się od nich różnimy. Tylko tym, że rany, które sami zadajemy nie są aż tak rozległe. Choć może jednak są? Cała trójka torturowanych osób ostatecznie ginie i czujemy wtedy ulgę… Boże, jak mocno się pogrążamy, szczególnie gdy na myśl przychodzą sytuacje, w których powinniśmy zareagować, sytuacje z naszego życia…
Film „Funny Games” daje też receptę jak powstrzymać szerzącą się przemoc. Nie robi tego oczywiście wprost, ani w sposób, który dałby szansę widzom na uratowanie się gdyby znaleźli się w analogicznej sytuacji. Aby usunąć chociażby niewielką ilość przemocy z naszego życia nie wolno nam współpracować  z oprawcami, nie wolno wchodzić z nimi w żadne zakłady, ani rozpoczynać gier. Nawet jeśli za chwilę człowiek stanie się ofiarę, być może już nieodwracalnie… Gdyby wszyscy tak postępowali satysfakcja z dominacji psychicznej i fizycznej nad innymi byłaby dużo mniejsza i w końcu zredukowałaby liczbę samych czynów tworzących cierpienie…
Na sam koniec muszę jedną rzecz bardzo mocno podkreślić. Jest wiele ekranizacji książek, które dają dowód, że film nigdy nie dorówna dziełu pisanemu. W przypadku „Funny Games” mogą jednak ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że gdyby ktoś zdecydował się napisać powieść na podstawie tego dramatu to nigdy nie wyzwoliłby w widzach tylu emocji, które wyzwala ten film. Są więc sytuacje w których książka zawsze będzie gorsza od filmu, niezależnie kto podjąłby się jej napisania. Wyobraźnia każdego człowieka jest bowiem ograniczona, ale granice te mogą przełamywać filmy tworzone przez ludzi z ogromną wyobraźnią…

 

 

http://www.filmweb.pl/film/Funny+Games-1997-53

 

 

Kadr z filmu Pokój na czacie (Chatroom). Produkcja:Wielka Brytania; Rok 2010, Reżyseria: Hideo Nakata;  Dystrybucja: Vision

Pokój na czacie

Film „Pokój na czacie” przedstawiany czy reklamowany jest jako światowa odpowiedź na polską „Salę samobójców”. W rzeczywistości jednak oba filmy niewiele łączy, poza tym, oczywiście, że są świetne. Zarówno brytyjski jak i polski obraz lokuje się w wirtualnej rzeczywistości. Ale o ile w „Sali…” była raczej drugim światem, w którym przebywanie wiązało się z opuszczeniem tego pierwszego, realnego, to w „Pokoju…” światy te funkcjonują równolegle obok siebie. Uczestnicy niejako się bilokują, są w dwóch miejscach na raz i dobrze im z tym. Na pokój na czacie („Nastolatki z Chelsea”) utworzony przez Williama weszło kilka osób. Dlaczego? Przede wszystkim z samotności, z problemów, z którymi muszą sobie radzić. Niestety, William nie pomagał im ich rozwiązywać. Jak już to zalecał pewne środki, które miały działanie chwilowe (np. nawoływanie do wzbudzania poczucia zagrożenia), nie były jednak w stanie przywrócić ładu i porządku, których tak bardzo pragniemy.  W sumie nie ma się co dziwić. Sam William miał spore problemy psychiczne, możemy się domyślać, że żyjąc w cieniu starszego brata zaczął pałać nienawiścią do niego, do swojej matki, ojca i też do siebie. Chciał z sobą skończyć, ale brakowało mu odwagi. I tutaj dochodzimy do unikalnego tematu, który ten film porusza. Wiele innych dramatów też się na nim opiera, ale znamy go przede wszystkim z zupełnie innej strony. Nasze życie też już nas nauczyło, że bardzo często rodzice, którzy w młodości zaprzepaścili pewną szansę postanawiają nie dopuścić, by tak samo stało się z ich synem czy córką. Zmuszają zatem do zainteresowania się i rozwijania w kierunku, w którym dana osoba wcale nie chce zmierzać. Tak samo jest z Williamem. Nie cierpi swojego życia, chce je przerwać, ale nie ma wystarczających sił. Dlatego też fascynuje się zniszczonym życiem innych, tym jak oni sami doprowadzają się do samozagłady. Nie patrzy jednak na to biernie, wręcz przeciwnie pomaga im w dojściu do tego stanu. Założony pokój na czacie miał prawdopodobnie na celu złapanie ofiar, choć tak naprawdę dla Williama to nie były ofiary. Niemniej jednak udało się zdobyć ich zaufanie i uznanie. W końcu wytypował jedną z nich (Jim’a), tą którą najbardziej przypominała mu siebie. No i zaczął namawiać ją do samobójstwa. Liczył, że skoro sam nie ma wystarczającej ilości odwagi to chociaż pomoże komuś innemu zakończyć problemy raz na zawsze. Był przekonany, że robi dobrze, że go uratuje. Tylko naprawdę to on powinien być uratowany, bo problemy jego kolegów z czatu były pikusiem w porównaniu do jego własnych.
Zabrakło miłości. Na pewno. I to w życiu każdego z internautów, o których opowiada pokój na czacie. W pewnym momencie William otrzymuje jej kroplę i w tym samym momencie próbuje zawrócić Jima z drogi prowadzącej do śmierci. Niestety, miłość po chwili przeradza się w nienawiść, którą jest w stanie zobojętnić jedynie karmienie się patrzeniem na tych, którzy żegnają się z rzeczywistością.
„Pokój na czacie” to znakomity dramat, ale też thriller. Bowiem prawdziwą naturę Williama poznają inni użytkownicy danego chatroomu. Czy zdołają przejść przez wirtualny wymiar i zapobiec tragedii, czy może jednak do niej dojdzie, ale w zupełnie inny niż oczekiwany sposób? Może to nie będzie tragedia, tylko ratunek dla ich wszystkich?

 

http://www.filmweb.pl/film/Pok%C3%B3j+na+czacie-2010-493647

 

 

 

Kadr z filmu Zona. Teren prywatny (La Zona). Produkcja:Meksyk; Rok 2007, Reżyseria: Rodrigo Plá;  Dystrybucja: Morena Films

Zona. Teren prywatny

Nie spodziewałem się, że będzie on taki mocny. Ale to dobrze, że taki jest, bo dziś jedynie tylko mocne kino przemawia. Szkoda tylko, że w umysłach wielu „mocne” oznacza przesiąknięte siłą, agresją i brutalnością. W „Zonie” też ona jest, ale przynajmniej widać sens tego, co się ogląda. Małe społeczności żyjące wg praw stanowionych tylko przez siebie. Jak wiele ich jest we współczesnym świecie? Po seansie „Zony” mamy nadzieję, że jak najmniej. Widzimy bowiem, że bezpieczeństwo które staje się motywem przewodnim wszystkich „terenów prywatnych” jest pozorne, oznacza bowiem zagrożenie utraty tego kim naprawdę się jest. Zapomina się bowiem, że wspólne dobro ma być naprawdę wspólne, a nie dotyczyć jedynie niewielkiej grupy. Choć jak „Zona” pokazuje, czy tam jakiekolwiek dobro rozkwitło? Nie, powstała dyktatura, osobne państwo, w którym nawet samosąd nie jest czymś złym. Wystarczy tylko stopniować przewinienia sprawcy. To tylko złodziej? Skąd, na pewno też morderca, a może i gwałciciel. W tej sytuacji trzeba zareagować. To nie zabawa, to poważna akcja. Naprawdę? To w której z nich zabicie człowieka jest czymś złym?

Żyjemy w „globalnej wiosce”. Może to dlatego wielu chce od niej uciec i samemu być tworzycielem prawa choćby maleńkiego świata. Dzisiejsza skorumpowana rzeczywistość to umożliwia. Wystarczą pieniądze, a tam, gdzie nic nie znaczą wystarczy przemoc. Skoro mamy takie nastawienie do zewnątrz, to może wewnątrz grupy wszyscy się kochają? Skąd, jest jeszcze gorzej. Stworzyliśmy więzienie.

Czy starczy odwagi, by obejrzeć „Zonę”? Powinno, bo nie można się usprawiedliwić tym, że ktoś zakazał. W końcu sami prawo stanowicie…

 

http://www.filmweb.pl/film/Zona-2007-443723

 

Kadr z filmu Synu, synu, cóżeś ty uczynił? (My Son, My Son, What Have Ye Done?). Produkcja:USA, Niemcy; Rok 2009, Reżyseria: Werner Herzog; Produkcja: Eric Bassett, David Lynch; 

Synu, synu, cóżeś ty uczynił?

Podstawowa komórka społeczna, którą jest rodzina – to od niej rozpoczyna się najwięcej problemów. Wielu chce się od nich oderwać, ma jednak świadomość, że opuszczenie bliskich, którzy przecież kochają nie jest łatwe. Dlatego też jak główny bohater filmu dają się ponieść własnej wyobraźni. Niezwykłe wydarzenie może zmienić nasze życie, sprawić, że nic nie będzie już takie samo. Cudowne ocalenie może oznaczać, że człowiek ma do wykonania jakąś misję, że coś – konkretnie przeznaczenie  - rządzi jego życiem. Jest zatem wyjątkowy i takie znaczenie nadaje wszystkiemu, co go otacza. Nie wie jednak, co zrobić z tym dalej poszukuje więc inspiracji – odwołuje się to tego co najpierwotniejsze, a konkretnie bohaterów antycznych tragedii i tak jak oni podejmuje walkę z fatum od którego może uwolnić tylko jedna rzecz. Michael Shannon uznaje się za antycznego bohatera – to nic, że inni tak nie uważają, to nic, że szabla nie pochodzi z czasów starożytnych, to nic, że będąc widzem wykrzykuje głośniej niż aktorzy na scenie. Jest kimś wyjątkowym, płacze przecież tylko z lewego oka. Musi pójść ścieżką, która została mu wyznaczona. Tak po prostu być musi, zabija więc własną matkę doskonale wiedząc, że nikt mu w tym nie przeszkodzi.
„Synu, synu, cóżeś ty uczynił” to znakomite studium sytuacji psychicznej człowieka, który przez błędy wychowawcze nabawił się choroby psychicznej i nie widzi świata takim jaki jest naprawdę. To doskonałe przeniesienie antycznej tragedii w czasy współczesne. Dramat łączy się z thrillerem, owszem wygrywa dramat, ale ten niepokój zostaje, bo dlaczego po zabójstwie matki bohater nie chce oddać się w ręce policji? Czyżby odkrył, że postąpił źle, a może nie chce zejść ze sceny, choć nadszedł już na to czas. Chowa się w domu, który po chwili otacza policja, wszyscy na niego patrzą, wciąż jest zatem bohaterem. Antyczną scenę przeniósł bowiem do współczesności. Dziś największe dramaty to właśnie policyjne działania, negocjacje z porywaczami – to na to ludzie patrzą, a nie na tragedie bohaterów znanych z mitologii.

Główny bohater próbuje oszukać i omamić przeznaczenie. W widzach rodzi się pytanie, czy ono może jednak istnieje tylko jest źle interpretowane przez grającą pierwsze skrzypce postać. A może jednak interpretuje dobrze, może to nie choroba psychiczna? Wszak pozostawiona przez niego na drzewie piłka w końcu trafia do gracza. Film opisujący historię opartą na faktach każe nam się też zastanowić, czy przypadkiem nie jesteśmy podobni do Michael’a Shannona. Kultura antyczna wywarła ogromny wpływ na nasze życie. Czy my przypadkiem też nie odszukujemy siebie w postaciach ze starożytności, czy w ten sposób nie usprawiedliwiamy swoich niepowodzeń, czy też wskazujemy, że czekamy na odpowiedni moment by przekonać przede wszystkim siebie, że nasze życie nie jest bezsensowne?

Film reżyserii Wernera Herzoga zaskakuje też wspaniałą realizacją – retrospekcje nie nudzą, nie psują wydźwięku (jak to się często zdarza), tylko pomagaj zrozumieć o tak naprawdę chodzi. Może i trochę jest ich za dużo, ale każda z nich wnosi coś nowego. Dodatkowo świetna gra aktorów dodaje filmowi niepowtarzalnego klimatu, sprawia, że na każdym kroku czuje się antyczność przebijającą się przez ramy współczesności.

 

http://www.filmweb.pl/film/Synu%2C+synu%2C+c%C3%B3%C5%BCe%C5%9B+ty+uczyni%C5%82-2009-496057

 

 

Kadr z filmu Ładunek 200 (Груз 200). Produkcja:Rosja; Rok 2007, Reżyseria: Aleksiej Bałabanow; Produkcja: Kinokompaniya CTB; 

Ładunek 200

Smutna, przerażająca prawda, aż za nadto prawdziwa – to historia przecież oparta na faktach. Bohaterowie żyją w tym okropnym świecie, ale się nie przejmują. Już przywykli – każdy z nich ten świat tworzy, każdy psuje go jeszcze bardziej. Zdajemy sobie sprawę, że są na świecie miejsca, w których śledztwa prowadzone są bez poszanowania praw człowieka, a co więcej są śledztwami tylko z nazwy, bo naprawdę mają prawdę ukryć.  „Ładunek 200” nie szokuje w tej kwestii, on szokuje w innej. Milicja, która składa się w istocie z samych przestępców pokazuje prawdziwe oblicze tamtego świata, pokazuje brutalność, z którą boimy się skonfrontować. Daje do zrozumienia, że państwo jako zorganizowany społeczny ład w istocie nie istnieje i wszyscy „mówią” o tym otwarcie przerzucając się odpowiedzialnością. Nikt nie chce być świadkiem, ludzie tłumacząc się strachem przed utratą własnych „osiągnięć”, źródła zarobku, zasłaniają dziećmi, które mogą być głodne. Dlatego też nawołują innych, by zeznawali, by w końcu prawdziwy przestępcy znaleźli się za kratkami. Cóż za hipokryzja. Żyć w takiej rzeczywistości to prawdziwa okropność. Słowa, mówiące, że im wcześniej Bóg nas do siebie zabierze tym lepiej dla nas, bo będziemy mieli mniej okazji do grzechu zdają się być w pełni uzasadnione. A głównym grzechem jest tutaj grzech obojętności, zabawy, którą się kontynuuje pomimo tego, że człowiek, który był mi bliski został zabrany. Co tam, idę na dyskotekę, spróbuję kogoś namówić do współpracy, bo świat może i zły, ale daje się na nim zarobić. W tym świecie ludzie należący do „władzy” traktują innych jak zwierzęta, nie przeszkadzają im rozkładające się ciała. Patrzą jak inni uprawiają seks, zupełnie jakby patrzyli na parzące się psy. Jeszcze oganiają się od much zwabionych odorem rozkładających się ciał. Może zaraz i o nich zapomną i sami w pełni uznają się za zwierzęta? Czy można przerwać tą patologię. Niestety, ale jedynym wyjściem jest wykorzystanie tej samej broni, która ten świat zniszczyła. Po strzale trzeba jednak odejść, by samemu nie zostać zestrzelonym.
Film „Ładunek 200” w reżyserii Aleksey’a Balabanova niezwykle nieprzyjemny dla oka obraz, wręcz obrzydliwy. Dlatego też nie nadaje się on dla wszystkich. Ja sam zazwyczaj oglądam filmy stojąc, w połowie tego musiał usiąść i oprzeć się, bo świadomość, że to, co się ogląda wydarzyło się naprawdę paraliżuje. Tytułowy „ładunek 200” a więc transport ciał żołnierzy poległych na froncie, któremu (a w sumie „którym”, bo żołnierzom) powinna być oddawana cześć staje się narzędziem jeszcze bardziej depczącym godność człowieka. Ofiary głośnych wojen już po śmierci stają się (dosłownie i w przenośni) bronią w kolejnych, tym razem już cichych. Wojnach, w których chodzi o dominację kompletną nad przynajmniej maleńkim światem. Przywożone trumny z ciałami żołnierzy dają szansę by pochować wraz z nimi kolejne, ale już po cichu i bez szacunku. Gdzie tu sprawiedliwość? – jeden z bohaterów krzyczy chyba w myślach. Materia w ruchu  i świadomość – one sprawiedliwości nie wymierzą. Musi istnieć Bóg. Tylko czy na pewno chcemy, by właśnie tak ludzi się do niego nawracali?

Rosyjski thriller „Ładunek 200” zaskakuje też pozafabularnymi aspektami. Zostaje przerwany standardowy schemat thrillera, ale zostają zachowane „złote” reguły filmowe, m.in. te o budowaniu napięcia. Tu ono rośnie bardzo powoli. Gdyby człowiek wiedział do jakiego poziomi dojdzie wolałby w ogóle nie zaczynać oglądać. Ale jak już zacznie, niech nie przerywa. Dla szacunku dla ofiar…

 

http://www.filmweb.pl/Ladunek.200

 

Kadr z filmu Essential Killing. Produkcja:Polska, Norwegia, Irlandia, Węgry; Rok 2010; Reżyseria: Jerzy Skolimowski; Produkcja: Jerzy Skolimowski, Ewa Piaskowska, Jeremy Thomas; Dystrybucja: Syrena Films

Essential Killing

Czasem tytuł filmu wyjaśnia wszystko i tak jest w tym przypadku. „Essential Killing”, czyli niezbędne zabijanie. Od razu nasuwa nam się pytanie, czy istnieje taki rodzaj zabijania. Pytanie to towarzyszy nam przez cały film by na końcu na każdym wymusić odpowiedź. Główny bohater, czyli Mohammed jest prawdopodobnie związany z działalnością terrorystyczną. Schwytany w Afganistanie zostaje wraz z innymi jeńcami przetransportowany do pewnego państwa w Europie Środkowo-Wschodniej. Wszystko wskazuje, że tym państwem jest Polska, bo w żadnym innym kraju język polski nie jest powszechnie używany. Po co ten transport? Wszystko wskazuje, że dla walki z terroryzmem. Więźniom zakłada się worki na głowę, zakłada na uszy słuchawki tak by nie byli w stanie określić jak długo trwa lot, a zatem, gdzie będą torturowani, bo nikt nie ma wątpliwości, że o to właśnie chodzi. Mohammedowi udaje się zbiec – dziki tarasujące drogę doprowadzają do wypadku samochodu przewożącego jeńców. Główny bohater rozpoczyna w tym momencie walkę o przetrwanie, w warunkach kompletnie niesprzyjających, walkę, która wiąże się z zabijaniem. No, właśnie czy aby na pewno? Czy to zabijanie jest konieczne? Niestety, wydaje się, że tak, tylko w ten sposób jest bowiem w stanie ocalić się przed torturami o obronić ideologią, którą wyznaje. Zabijanie Mohammeda mające na celu przetrwanie kontrastuje z innym, tym prowadzonym w ramach walki z terroryzmem. Czy ono też jest niezbędne? Czy na pewno jest to jedyny sposób walki z tymi, którzy źle interpretując dogmaty swojej wiary? Może są inne sposoby, by wskazać im, że robią źle? Choć większość z nas nie akceptuje tego, że inni ludzie są torturowani i zabijani, tylko po to, by świat cechował ład i porządek to przymyka oka uznając to za wyższą konieczność. Wmawia sobie, że ci, którzy teraz są nieludzko traktowani sami zaczęli tą wojnę, zapominając, że nie zawsze jest to prawda, że gdyby szacunek dla innych poglądów nigdy by się to nie zaczęło. Choć zabijanie ma zawsze negatywny wydźwięk moralny to najbardziej godne potępienia jest to z zemsty. Trudno jest jednak je poprawnie zidentyfikować, gdy przed oczami ma się cierpienie osamotnionego człowieka, które zdaje się nie mieć końca.
„Essential Killing” w reżyserii Jerzego Skolimowskiego to przede wszystkim dramat. Owszem, elementy trzymające w napięciu występują, ale paraliżuje je chłód bijący z ekranu i to nie tylko za sprawą mroźnej zimy. Odkrywamy co człowiek jest w stanie zrobić, by przeżyć i dochodzimy do wniosku, że na jego miejscu pewnie zrobilibyśmy to samo. Nikogo nie poprosilibyśmy o pomoc, ale głęboko wierzylibyśmy, że jednak ktoś nas podratuje, pozwolić pójść dalej. W komentarzach czytam, że wielu uznaje ten film za nudny, że spodziewało się jakiegoś przełomu. Przykre, że nie potrafią go dostrzec, bo przełomem jest każda chwila w której wspomina się film z pytaniem o sens zabijania, by uniknąć kolejnego zabijania…

 

http://www.filmweb.pl/film/Essential+Killing-2010-556399

Kadr z filmu Poprawczak (Dog Pound). Produkcja:Kanada, Francja, Wielka Brytania; Rok 2010, Reżyseria: Kim Chapiron; Produkcja: Canal +, Téléfilm Canada

Poprawczak

Tematyka resocjalizacji bardzo często jest przewodnim motywem filmu. Zazwyczaj ogranicza się do dorosłych już więźniów, rzadziej tak jak w tym przypadku do młodocianych przestępców. Przenosimy się więc do poprawczaka, który na pierwszy rzut oka wygląda nieźle. Niestety, tak jak to zwykle bywa idylla szybko się kończy i dostajemy obrazy mocne i przerażające. W pierwszej części filmu miałem wypracowaną inną koncepcję do tekstu zachęcającego do seansu, w pewnym momencie zaczęła się ona walić i to do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle warto polecać ten film. Na szczęście końcówka dała odpowiedź: tak! Moje „zagubienie” wynikała z tego, że skupiłem się tylko na jednym aspekcie, a konkretnie jednej wadzie tego typu ośrodków, a jest ich przecież znacznie więcej. Myślałem, że to hierarchizacja wychowanków jest źródłem wszelkiego zła, tego że poprawczaki są poprawczakami tylko z nazwy. Problem jednak jest o wiele poważniejszy. Dotyczy także opiekunów, ich nastawienia, tego, że swoją pracę traktują jak zło konieczne. To właśnie przecież przez frustrację z powodu niemożności otrzymania wolnego dnia zginął jeden z wychowanków. Kolejny zginął z powodu obojętności, niedostrzegania tego, że przebywający w ośrodku młodzi ludzie choć mają na sumieniu wiele, to przecież też czują i cierpią (a już na pewno z powodu gwałtu). To były dwa przełomowe momenty, w filmie nadchodzi też trzeci. Jego przyczyną poza wymienionymi wcześniej jest poczucie niesprawiedliwości wynikające z przekonania, że oprawcy zajmujący wysokie pozycje w ośrodku nie zostaną ukarani, wzmacniane dodatkowo karaniem tych, którzy nie chcą ich wydawać. Jest w filmie taka jedna scena: nastolatek przebywający w izolacji pluje na podłogę, by utopić owada. W ten sposób rozładowuje swą złość i agresję – w końcu to on ma przewagę. Okazuje się, że to jednak za mało – dochodzi więc do trzeciej krytycznej chwili, a właściwie do światopoglądowej wojny, która niestety przybiera całkiem fizyczny rozmiar. Jak się skończy? Czy odkryciem, że przemocą nie da się przemocy zwalczyć, czy może wprowadzeniem jeszcze większego terroru, jeszcze większej degradacji wychowanków?
Przez długi czas na Filmwebie oryginalny tytuł filmu - „Dog Pound” nie był przetłumaczony. Żałuję, że teraz jest tłumaczony na „poprawczak”. Bowiem „dog pound” znaczy schronisko dla psów i wspaniale obrazuje czym był w rzeczywistości ten ośrodek dla nieletnich przestępców. A był miejscem, w którym próbowało się okiełznać gromadkę wściekłych zwierząt, stosując metody jak przy tresurze psów i zapominając, że są to przecież ludzie. Był? Jest, a w zasadzie są, bo to, co przedstawiono na filmie to niestety bolesna rzeczywistość. Najgorsze, że problem nie tyczy się tylko ośrodków resocjalizacyjnych, ale także zwykłych szkół. Tam też mało kto skutecznie walczy z patologiami, a trzeba z nimi walczyć. W poprawczakach po to, by pokazać młodym ludziom, co jest naprawdę dobre, a w szkołach, by nauka była efektywna. Błędy te same. Zamiast szukać nowych skutecznych rozwiązań z narkomanią i znęcaniem się jednych nad drugimi wszyscy udają, że problemu nie ma. Jak długo jeszcze? Jaki przełom na nas zadziała?

„Poprawczak” to bardzo dobry dramat. Świetna gra młodych aktorów, a w szczególności umiejętność pokazywania gniewu , złości jak i cierpienia sprawia, że czujemy się jak gdybyśmy naprawdę było w takim ośrodku i nic nie mogli zrobić. To boli. I ma boleć…

 


http://www.filmweb.pl/film/Poprawczak-2010-547275

 

 

Kadr z filmu Anomalia (La Cinquième Saison). Produkcja:Belgia, Francja, Holandia; Rok 2012, Reżyseria: Peter Brosens, Jessica Woodworth; Produkcja: Peter Brosens, Jessica Woodworth, Diana Elbaum, Sébastien Delloye, Joop Van Wijk, JB Macrander, Philippe Avril

Anomalia

My ludzie, mamy chyba to we krwi. Musimy znaleźć wyjaśnienie dla każdego zjawiska. Nie może przecież być tak, że coś przekracza granice naszej percepcji. Po prostu nie może! Ten upór czasem prowadzi do tragedii, tak jak w dramacie „Anomalia”. Tak naprawdę ta „anomalia” przypomina bardziej apokalipsę. Zaczyna się niewinnie – podczas obrzędów pożegnania zimy w pewnej wiosce nic chce zapalić się stos choinek na którym spoczywa właśnie „Wujaszek Zima”. Niestety, to z pozoru nieistotne wydarzenie okazuje się prorocze – ziarna zbóż nie kiełkują, krowy przestają dawać mleko, a pszczoły giną, czy też znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Wszystko wygląda tak jakby natura się nie obudziła, uznała, że zima będzie trwać w nieskończoność. Nie wiemy czy to zjawisko dotyczy tylko wioski, czy większego obszaru, czy nawet całej półkuli, na której powinna nadejść wiosna. Wiemy za to, że ludzie zostają zmuszeni do oszczędzania żywności, a nawet zmiany preferencji w tym zakresie – gdy nie ma co jeść owady stają się przysmakiem. Ludzie mają jednak dość takiego życia dlatego też pokazują kolejną rzecz, którą mają we krwi. A jest nią – szukanie winnych. Zauważmy, że przy każdym wydarzeniu, nawet tym, które dociera do nas poprzez media musi zostać wyeksponowany zarówno bohater oraz antybohater, czyli winny, nasz wróg. Gdy nie widać go na pierwszy rzut oka całą winę zwala się na ekipę rządzącą teraz, lub kiedyś – czyli na ogół na bieżącą opozycję. W „Anomalii” winą za brak wiosny nie obarcza się władz, nie obarcza się nawet osoby, która uzyskuje z powodu niekończącej się zimy jakiekolwiek profity. Wybiera się tego, który również cierpi. Wybiera dlatego, że czymś się wyróżnia – niedawno przybył do wioski, trzyma się trochę na uboczu. Związek z anomalią praktycznie żaden, ale wystarcza. Racjonalizm, który zawodzi zostaje przykryty wyrokiem bez sądu. Tylko jaki on może przynieść efekt, skoro nie wiadomo o jakim czynie zabronionym mowa? Nieważne, kara musi być. Tylko czy wystarczy by rozładować społeczną frustrację na dłużej, czy też będzie trzeba poszukać kolejnej ofiary?

Dramat Peter’a Brosensa i Jessicy Woodworth nie przypomina klasycznego dramatu. Wielu rzeczy widz musi się domyślać patrząc na długie ujęcia. Dostrzega w nich nie tylko poszczególne punkty planu wydarzeń, ale przede wszystkim uczucia: takie jak rozpacz prowadzącą niemalże do obłędu, frustrację czy gniew. Uczucia bardzo bliskie nam samym. Tym czymś jest też chęć walki z losem. Stos nie chce zapłonąć. Nikt nie odczytuje tego jako przeznaczenia, z którym wygrać się nie da. Nie rozumiejąc tego zapominamy w pewnym momencie o co walczymy i atakujemy coś z czym da się wygrać. Tak, tacy jesteśmy. Maska, którą zakładamy w trakcie nieludzkich czynów nie ochroni naszej twarzy przed rysami pozostającymi do końca życia…

 

http://www.filmweb.pl/film/Anomalia-2012-661092

 

 

 

Kadr z filmu Musimy porozmawiać o Kevinie (We Need to Talk About Kevin). Produkcja:Stany Zjednoczone, Wielka Brytania; Rok 2011, Reżyseria: Lynne Ramsay; Produkcja: Jennifer Fox, Luc Roeg Robert Salernod

Musimy porozmawiać o Kevinie

Kiedy przeczytałem, że film opowiada o demonicznym nastolatku, który manipuluje swoim otoczeniem to pomyślałem, że może być on w pewnym sensie kopią „Przypadku 39”. Tam faktycznie mieliśmy do czynienia z dziewczynką która prawdopodobnie dzięki swoim nadprzyrodzonym (szatańskim) mocom doprowadzała ludzi do obłędu, a przez to zmuszała tych, którzy jeszcze nie zginęli do posłuszeństwa. Kevin, czyli tytułowy bohater, nie posiada nadprzyrodzonych mocy. Mimo to wydawać się może Diabłem wcielonym? Ale czy taki pogląd jest słuszny? Eva po urodzeniu swojego syna przeżyła szok. Nie  była przygotowana do zostania matką i dlatego przerosła ją już opieka nad krzyczącym i płaczącym niemowlakiem. Swoją obojętnością sprawiała, że Kevin już od najmłodszych lat uznawał ją za swojego wroga. Później było już tylko gorzej. Eva traciła czas na nieudolne próby przekonania do siebie syna, na nienawiść, którą okazywał ją na każdym kroku. Ta chęć zemsty wzmacniała się coraz bardziej. Nic dziwnego matka nie okazywała mu miłości, tylko przejawiała wielką irytację z powodu jego wybryków. Irytacja ta sprawiła, że posunęła się za daleko – powiedziała mu, że była szczęśliwsza kiedy go nie było na świecie. Po pewnym czasie chęć zemsty zamanifestowała się już czystą manipulacją mająca na celu przysporzenie matce jak najwięcej cierpień. Pozorne przyjaźnie osłabiające czujność, zwalanie winy czyli kompromitowanie w oczach pozostałych członków rodziny czy szantaż przez który „musiała” być na każde jego skinienie – to tylko wybrane z metod manipulacji stosowanych przez nastoletniego Kevina. Choć to matka była głównym celem Kevina to motał on także w głowach swojego ojca i siostry. Ale i to mu nie wystarczało, dlatego postanowił zadać najboleśniejszy możliwy cios. Dokonał zbrodni za którą trafił do więzienia. Jego niepełnoletni wiek sprawił, że społeczność nie jego uznała za głównego winowajcę, ale jego matkę. Przejawy niechęci widoczne praktycznie na każdym kroku zdają się być wieczną karą, potępieniem, co przyznaje sama Eva. Film Lynne Ramsay każe nam odpowiedzieć na pytanie czy to rodzice ponoszą winę za poczynania swoich potomków. Nie ma wątpliwości, że ten chłód okazywany Kevinowi przyczynił się do rozwoju u niego psychicznej choroby. Owszem, nie każdy syn traktowany tak jak Kevin by na nią zapadł (nastolatek musiał mieć jakieś genetyczne predyspozycje), ale czy to usprawiedliwia błędy wychowawcze matki? Błędy, których nie potrafiła naprawić nawet wówczas, gdy była ich świadoma? A może dlatego, że po prostu było już za późno?

Dramat rozpoczyna się marzeniem sennym Evy. Szybko ono pryska i nastaje rzeczywistość, czas teraźniejszy, który przeplata się ze wspomnieniami kobiety sięgającymi czasów jeszcze przed zajściem w ciążę. To łączenie przyszłości i czasu obecnego jest bardzo ciekawym zabiegiem. Ma ono na celu nie tylko sprawienie, że film ten na długo zachowamy w pamięci, ale jest także wyrazem tego, że do Evy cały czas wraca przeszłość i to w bardzo bolesny sposób.
Czy jednak odwiedziny u syna w zamkniętym zakładzie będą czymś przełomowym, czy po dwóch latach od tragedii między matką a synem zaobserwujemy prawdziwą, czystą więź? A może tak naprawdę to cały czas ona istniała, tylko obie strony nieustannie ją zabrudzały? Niemniej jednak ze stuprocentową pewnością można stwierdzić, że w rodzinie, którą przedstawia film zabrakło właśnie tytułowej rozmowy. I niestety brakuje jej też w realnym świecie…

 

http://www.filmweb.pl/film/Musimy+porozmawia%C4%87+o+Kevinie-2011-485802

 

 

 

Kadr z filmu Truman Show (Truman Show). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 1998, Reżyseria: Peter Weir; Produkcja: Edward S. Feldman, Scott Rudin, Andrew Niccol, Adam Schroeder

Truman Show

To jeden z tych filmów, które oglądałem przed laty, ale… nie do końca! Jako nastolatek potrzebowałem sporo snu i dlatego też większość filmów, które rozpoczynały się o dwudziestej kończyłem na ogół po 2/3 długości. Do wielu z nich nie wracam, bo po pierwsze nie wydają  mi się już ciekawe (przecież obejrzałem już większą część), a po drugie postrzegam je za coś prymitywnego –  ładne opakowanie, a po otwarciu brak treści. Tak też było przez długi czas z Truman Show. Ot, po prostu komedia ze znanym aktorem – przez znaczną część mojego życia to był mój ulubiony gatunek obok filmów przygodowych i science-fiction. Ale dojrzałem i odkryłem, że lepsze są dramaty, owszem w połączeniu z innymi gatunkami, ale jednak dramaty. „Truman Show” to dramat i to bardzo dobry. Komedia jeśli jest to głęboko schowana, nabierająca bardziej tragicznego wymiaru. Science-fiction – owszem. Świat przedstawiony w filmie jest praktycznie niemożliwy. W normalnych warunkach obrońcy praw człowieka widząc mężczyznę „skazanego na niewolnictwo” i pokazywanego na żywo przez 24 godziny w telewizji w ciągu trzydziestu lat już kilkanaście razy doprowadziliby do jego „uwolnienia”. Poza tym sam Truman w ciągu tych trzech dekad powinien już wiele razy domyślić się, że coś nie gra, że wszyscy dookoła udają. W końcu ten spisek aż roił się od wpadek. Pominę już to, że stworzenie substytutu słońca oraz natychmiastowe zmiany pogody również wydają się nierealne. Możemy się śmiać z Trumana, że był aż tak głupi i tego nie zauważył odbierając to jako jedyne wyjaśnienie, które jeszcze bardziej podważa prawdziwość filmu. Ale jednak, bo choć tło fantastycznonaukowe jest, to sama idea opisana w filmie nie jest już niewiarygodna. Programy typu realisty-show, które kilka ładnych  lat temu notowały rekordy oglądalności opierały się na tym samym co „Truman Show”. Oczywiście jest też diametralna różnica – Truman Burbank nie wiedział, że jest obserwowany, a ci, którzy zgłaszają się na castingi do reality-show są świadomi co ich może czekać. Przez to i emocje, które okazują są prawdziwe tylko do pewnego momentu, do granicy, którą każdy sam tworzy. Truman takich granic nie stworzył, ich istnienia nie byli świadomi również producenci programu. Dlatego też dawali widzą szansę na obserwację człowieka nie tylko od zewnątrz, ale i od środka – pokazywali jak rodzi się w nim miłość, jak lęki degradują jego życie, jak powstaje w nim poczucie winy. Część z tych rzeczy inicjowali, ale same uczucie były absolutnie prawdziwe. Ludzie to łyknęli, bo to taka forma telenoweli – też scenariusz i też codziennie (pomińmy małe nieścisłości). Łyknęli, ale nieraz - zdecydowali się zażywać codziennie, bo aktor znakomity a bez świetnej obsady żadne dzieło nie ma szansy przebicia. On nie gra, on po prostu żyje. Lepszego się nie znajdzie. I choć Truman Burbank to postać fikcyjna to weźmy sobie do serca jego radę. Z pewnością nie żyjemy w świecie, gdzie nasze życie jest nadawane na jakimś telewizyjnym kanale, ale sami w kanał wdepnęliśmy. Zróbmy więc to co on – zaskoczmy otoczenie czymś niezaplanowanym. Otrzymamy bowiem taki sam efekt, co Truman. Tylko tam wyrwiemy się ze schematyczności tego świata, otworzymy nasze i innych umysły na spontaniczność, która dziś jest szczerością, a więc prawdą zamiataną pod dywan z naszego własnego domu.  Wyrwijmy się z rąk Wielkiego Brata, nieważne czy symbolicznego czy nie. Nie pozwalajmy na to, by nam dokuczał, kierował naszymi czynami (tak jak robią starsi bracia!), tylko zamieńmy go na Wielkiego Ojca pełnego miłosierdzia nawet dla marnotrawnego syna. Niech to On decyduje o naszym życiu, ale niech nie narzuca ról.

„Truman Show” to przede wszystkim film symboliczny – nie doszukujmy się zatem w nim logicznych błędów, no chyba jedynie by znaleźć  w naszym życiu. Czyli scenariuszu filmu dla kiepskich aktorów. Przestańmy zatem grać!

 

http://www.filmweb.pl/Truman.Show

 

 

 

 

Kadr z filmu Utalentowany pan Ripley (The Talented Mr. Ripley). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 1999, Reżyseria: Anthony Minghella; Produkcja: William Horberg, Tom Sternberg; Dystrybucja: Vision

Utalentowany pan Ripley

Jeden z internautów tak napisał o tym filmie: „ależ to było dobre!”. Trudno się nie zgodzić. Film w reżyserii  Anthony’ego Minghella tak bardzo nas pociąga, bo koncentruje się na marzeniach, opowiada o chęci ucieczki od szarego życia. Główny bohater Tom Ripley korzysta z niespodziewanej szansy, choć wie, że ryzyko jest bardzo duże. Wyjeżdża do Włoch i bardzo szybko urzeka go to nowa egzystencja (choć słowo to tutaj absolutnie nie pasuje). Zyskuje idealnego przyjaciela, który jest dla niego kimś więcej. Fascynuje się Dickiem i dlatego nie realizuje przyrzeczenia złożonego jego ojcu, nie nakłania go do tego, by wrócił do Stanów. Dick jest dla Toma ideałem, który rozbudza w nim lęki homoseksualne. Zazwyczaj pojawiają się one w okresie dojrzewania jako wyraz dążenia do idealnej sylwetki fizycznej, czasem jednak uaktywniają się później i dotyczą samego podejścia do życia. Lęki homoseksualne przeradzają się szybko w homoseksualizm. W sumie nie ma się co dziwić, sam Dick zdaje się traktować Toma jako męską formę swojej narzeczonej, ponadto rzeczywiście daje dobrą zabawę. Ta idylla w pewnym momencie zaczyna się psuć. Pojawia się Freddie, który niejako zastępuje miejsce Toma. Główny bohater jest traktowany nad wyraz chłodno, co bardzo mu się nie podoba. Dlatego też robi wszystko, by wrócić do jego łask. Poświęca się, jest gotów wziąć na siebie winę. Ale i to nie wystarcza – sam Dick mówi głośno i wyraźnie: „nasze drogi muszą się rozjeść”. Tom na siłę jednak usiłuje to nowe życie przedłużyć, pomimo, że najbliższy mu mężczyzna zadaje bolesne rany burzące wykreowany przez obraz rzeczywistości. W akcie desperacji sam  zaczyna zadawać ciosy. Niestety, są to najboleśniejsze jaki może zadać człowiek. Ten krytyczny punkt rzeczywiście jest przełomowy. Tom odkrywa, że jego talent – umiejętność podrabiania pisma i naśladowanie głosu innych – nie był przypadkiem. W końcu teraz ma szansę zastąpić osobę wyglądającą podobnie jak on. Tylko na jak długo? Bohater zagłusza wyrzuty sumienia koniecznością ciągłego udawania, próbuje zamknąć przeszłość za plecami, ale to takie trudne, gdy zabrnęło się tak daleko. Czy w porę jednak się opamięta i przerwie chory łańcuch zbrodni?
Niemalże każdy z nas pragnie zmienić swoje życie. Rzadko jednak zastanawiamy się czy to co nas pociąga w tym innym „lepszym” to faktycznie styl, odmienne zapatrywanie na świat czy ludzie, którzy takie życie prowadzą. Tom Ripley nie wiedział i dlatego popełnił błąd. Ślepa fascynacja go do tego zmusiła. Obyśmy my nie poszli jego śladami, bo choć może i nie otrzymujemy aż takich możliwości, to dostajemy inne i zrywamy z samym sobą. Może nie dosłownie posiadamy dwie tożsamości, ale posiadamy dwie natury, bo ta stara nie daje się zabić.
„Utalentowany pan Ripley” – możemy pomyśleć, że faktycznie talent dał tytułowemu bohaterowi wielką szansę, ale tak naprawdę to tą szansę, a może powiedzmy szczerze: i ryzyko, dały sprzyjające warunki. Nie zawsze warto z nich korzystać, ale na pewno warto wykorzystywać je w filmach. To nietypowy thriller: najpierw mamy taką wersję obyczajowo – dramatyczną, z biegiem czasu przechodzi ona w stricte kryminalną, a na końcu tak jak zwykle bywa pojawia się dramat w najczystszej postaci. Szkoda, że główny bohater od niego nie zaczął, ale wówczas nie powstałby tak dobry film.

 

http://www.filmweb.pl/film/Utalentowany+pan+Ripley-1999-867

 

 

 

Kadr z filmu Zły dotyk (The Woodsman). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 2004, Reżyseria: Nicole Kassell; Produkcja: Lee Daniels; Dystrybucja: Newmarket Films

Zły dotyk

Na temat pedofilii powstało wiele filmów. Co więcej w praktycznie każdym serialu obyczajowym (tasiemcu) ten problem jest poruszany, nie wspomnę już o programach informacyjnych i talk-show’ach. W większości jednak przypadków twórcy tych dzieł, czy tego typu rozważań koncentrują się na cierpieniu molestowanych dzieci, na tym, że zostali skrzywdzeni na całe życie. Obraz pedofilów, owszem i jest kreślony, ale w o wiele mniejszym zakresie i absolutnie negatywnym wydźwiękiem. W przypadku filmu w reżyserii Nicole Kassell to pedofil jest na pierwszym planie. Już sam zamysł czyni film kontrowersyjnym, a co dopiero to, co on prezentuje. Czy jednak pojęcie kontrowersyjności nie jest naszym wymysłem, przynajmniej jeśli chodzi o pewne zjawiska? Walter wychodzi z więzienia i chce zacząć normalnie żyć. Niestety otoczenie mu tego nie ułatwia. Świadomy tego, że do pedofilii praktycznie wszyscy pałają nienawiścią staje na uboczu, nie chce się angażować w żadne przyjaźnie czy związki. Żyje w przekonaniu (niestety popartym rzeczywistością), że pedofilów nie można przecież lubić, że ci, którzy traktują ich jak bliźnich albo udają, albo ich to po prostu „rajcuje”. Mimo to Walter poznaje osobę, która przeczy tej zasadzie. Wydaje się, że jego życie może wrócić do normalności. Są jednak przeszkody. Jedną z nich jest przegrana pozycja na której stoi. Policjant, który regularnie go odwiedza daje mu do zrozumienia, że jest nic nie warty, że może go nawet zabić, a i tak nie poniesie kary. Kto bowiem jest bardziej wiarygodny: policjant, czy zboczeniec? Niestety – takie zapatrywanie na świat mają też koledzy z jego pracy. Znaczącą przeszkodą jest także on sam. Nie wie bowiem, czy może sobie ufać, czy jest w stanie oprzeć się pokusom, które chodzą po prostu po ulicach. Nie może się od nich odizolować jeśli chce być normalny, a przecież chce – chce móc patrzeć na dziewczynki i nie czuć pożądania seksualnego. Parę razy sprawdza czy jest w stanie z nimi wygrać i okazuje się, że tak. Co więcej tych testów nie ukrywa przed psychoterapeutą, jest wobec niego szczery, co już świadczy o sukcesie z walce z chorobą. Ale to nie takie proste na jakie wygląda, bo jak podają statystyki większość pedofilów po opuszczeniu zakładów karnych wraca do nich z powrotem. Czy dlatego, że większość ludzi tego chce? Czy dlatego, że są oni ciągle obserwowani (zwłaszcza w Stanach, gdzie jest powszechny dostęp do zdjęć pedofilów) i każdy ich nawet niewinny krok może być uznany za zamiar zbrodni? To na pewno nie jest reguła, ale czy nie tkwi w tym choćby ziarno prawdy? Główny bohater obserwując otoczenie, niejako testując siebie odkrywa, że pedofilia to naprawdę powszechne zjawisko. Udaje mu się zidentyfikować przynajmniej dwóch pedofilów. Czyżby robił to podświadomie? Czyżby była to chęć odkupienia win? Sam jako pedofil lepiej rozumie osoby, które tak jak on cierpią na to zaburzenie, jest zatem w stanie ich wychwycić. Tylko, czy policja uwierzyłaby mu, gdyby zawiadomił o podejrzeniu popełnienia przestępstwa? To wątpliwe, dlatego sam wymierza sprawiedliwość. W pewnym momencie jego ręka się zatrzymuje. Odkrywa, że przemoc to nienajlepszy sposób – krzywdzi bowiem człowieka, który jest mu w pewnym sensie bardzo bliski. Czy Walter pokona trudności i utworzy szczęśliwy związek? Jest szansa – w końcu znajduje kobietę, która go rozumie, która nie odtrąca go pomimo tego, że poznała jego przeszłość. No właśnie – czy można się od niej oderwać, czy też trzeba ją uzewnętrzniać, a jeśli tak to do jakiego stopnia? Na te pytania też pomoże odpowiedzieć ten film. Zachęcam więc do seansu.

Polski tytuł tego filmu to „Zły dotyk”. W tym samym (2004) roku miał premierę inny film o tym samym (polskim tytule). O ile jednak w przypadku holendersko – amerykańskiej produkcji, dzieło amerykańskie odchodzi od tradycyjnego znaczenia słów z tytułu. To nowa interpretacja tego wyrażenia, nie tyle co z punktu widzenia pedofila, co człowieka, który chce wyrwać się z tego co okropne w nim. Dla takich ludzi „złym dotykiem” jest praktycznie każdy dotyk – zarówno dotyk otoczenia, bo przecież to rodzi strach przed poznaniem prawdy, odtrącaniem i wieczną stygmatyzacją, ale również dotyk samego pedofila skierowany ku innym ludziom – przecież tak łatwo zinterpretować każdy jego krok jak czyn na drodze do zgwałcenia jakiegoś dziecka.
Dla większości pedofilów czyny pedofilskie nie są krzywdą. Oczywiście do czasu gdy przejrzą na oczy – widząc ile zła uczynili jest im strasznie przykro i trudno z tym żyć. Nasuwa się tutaj na myśl oryginalny tytuł filmu: „The Woodsman”, czyli „Leśniczy”. W filmie chodzi o bohatera „bajki o czerwonym kapturku”, który rozcina wilka i wyjmuje z niego całą dziewczynkę. Jest więc wybawcą. Policjant odwiedzający Woltera przyznał, że nie wierzy w bajki, sam główny bohater także. Później oboje zmienili zdanie. Wolter bowiem stał się właśnie leśniczym z bajki. Może jego życie też wkrótce będzie też przypominało bajkę? Tego powinniśmy mu z całego serca życzyć. A, jeszcze odnośnie tego tytułu – dlaczego polskie tłumaczenia często nie mając niż wspólnego z oryginalnymi? Czyżbyśmy byli do tego stopnia tępi, że trzeba nam o wszystkim mówić wprost? Ale z drugiej strony dzięki temu mogę więcej napisać o tym filmie.
„Zły dotyk” to spokojny film skłaniający do refleksji. Jest tak skonstruowany, by widz nie zgubił się w labiryncie fabuły, tylko wręcz przeciwnie odnalazł swoje prawdziwe życie, zidentyfikował z głównym bohaterem. Bo nie jesteśmy wcale lepsi od Waltera, wręcz przeciwnie nierzadko postępujemy gorzej niż on. By odpokutować pomóżmy odnaleźć się takim ludziom jak on -  tym, których wyklucza większość. Bo naprawdę są oni zagubieni (Kevin Bacon świetnie to zagrał!) – trzeba pomóc im się z tego wyrwać, bo będzie ich kusiło, by w tym zostać.

 

http://www.filmweb.pl/film/Z%C5%82y+dotyk-2004-99741

 

 

Kadr z filmu Człowiek Pies (Danny the Dog). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 2005, Reżyseria: Louis Leterrier; Produkcja: Luc Besson, Jet Li; Dystrybucja: Monolith

Człowiek Pies

Na początku chciałem zaznaczyć, że na ogół nie polecam filmów akcji, a już w szczególności tych, gdzie ludzie walcząc między sobą się zabijają. „Człowieka psa” jednak postanowiłem polecić, ale tylko ze względu na wielkie walory dramatyczne. Szkoda, że jednak to elementy kina akcji najprawdopodobniej wpłynęły na to, że film w reżyserii Louis’a Leterrier’a czasem można spotkać w telewizji. Szkoda, że zazwyczaj puszczają go w późnych godzinach nocnych.
Wróćmy jednak do filmu. Z czym kojarzy nam się pies? Jednym z najlepszym przyjacielem człowieka, zawsze wiernym partnerem. Innym z policjantami, którzy tak jak psy wykonują komendy, są posłuszni do bólu i tylko przeszkadzają w „normalnym życiu”. W jakim ujęciu występuje „człowiek pies” grany przez Jeta Li? Po trochę i w jednym i w drugim, ale zawsze w tym gorszym aspekcie. Danny od dziecka wychowywany, a raczej szkolony na psa obronnego, przejął cechy charakterystyczne dla tego zwierzęcia. Je bez sztućców, nie umie czytać, ani pisać, sprawność fizyczna wzrosła, a zmysły wyczuliły się do tego stopnia, że jest w stanie pokonać każdego przeciwnika. W końcu „z młodym kundlem możesz zrobić wszystko”. Można nauczyć wielu rzeczy, tylko zwierzę uczy się inaczej niż człowieka, je się tresuje. I Danny został wytresowany. Każdy kto ma psa wie, że nie reaguje on samoczynnie, musi dostać jakiś znak. W przypadku głównego bohatera było to zdjęcia obroży i komenda „zabij go!”. Gdy tego nie było, Danny nie był psem obronnym, dla „właścicieli” był czymś bezwartościowym. Dlatego też spotykała go niezasłużona kara. Niezasłużona, bo czym można na kogoś wylewać żale za to, że robi to, czego  go nauczono? Jak można mieć w takiej sytuacji pretensje? Ale przypomnijmy, że Danny był człowiekiem, a nie psem, a z człowieka nigdy nie da się w pełno zrobić zwierzęcia – ma we krwi bowiem coś stricte ludzkiego. To człowieczeństwo jest w stanie obudzić coś co, może być zrozumiane tylko przez człowieka. Tym czymś jest sztuka. Kontakt z grą na fortepianie (oraz stroicielem fortepianów) był dla głównego bohatera czymś przełomowym. Nie tylko przypomniał o tym kim jest naprawdę, ale dał szansę na nowe, lepsze, godne człowieka życie. Przypadek, a właściwie to nie przypadek, bo nic nie dzieje się przypadkiem, otwiera przed Dannym drzwi w które wchodzi. I na nowo uczy się żyć. Uczy się wszystkiego: począwszy od jedzenia, poprzez świętowanie na okazywaniu uczuć skończywszy. Z trudem przezwycięża strach przed obcymi (spójrzmy jak pies reaguje na obcych) i w końcu zdejmuje obrożę – symbol zniewolenia. Ale przeszłość, jak to przeszłość wraca. Danny z nią walczy, ale wówczas uderza ona jeszcze mocniej i to całkiem dosłownie. Jedno jest pewne – musi samemu się z nią uporać, bliscy owszem okazują wsparcie, ale to on musi podjąć ostateczną decyzję. Każdy decyduje o sobie, bo nikt nie jest niczyim właścicielem. Czy główny bohater w porę zrozumie tą prawdę?
„Człowiek pies” to opowieść o zerwaniu z przeszłością, o zniszczeniu przyzwyczajeń, świata, który nas niszczy, a wydaje się niezwyciężony. Danny w pewnym momencie zrozumiał, że los jaki zgotował mu jego „wujek” Bart sprawił, że zapomniał kim naprawdę jest, jak wielką wartość stanowi. Dopiero kontakt ze stricte ludzkimi wytworami uświadomił mu, że co innego jest rolą człowieka niż bycie psem obronnym (a zasadzie nie obronnym, tylko atakującym, a nawet zabijającym!). Nurtuje nas jedynie pytanie, czy faktycznie wiązało się to z tym, że w przeszłości matka grała na fortepianie, czy i bez tego dostrzegłby piękno muzyki, a nie jak pies powód do wycia? A co do przeszłości, to ona wraca zazwyczaj w niespodziewanym momencie, ale nie jesteśmy na nią skazani, to nie wyrok, to nie jest nawet ziemski sąd. Jednak, by się od niej odciąć, to trzeba czasem tak jak w filmie wrócić to tej najpierwotniejszej. Cóż za paradoks! Ale kiedy sytuacja wymaga, to trzeba się na to zdecydować. A od nas zależy czy takie sytuacje zidentyfikujemy. Oby pomógł w tym ten film. Jedną z nich jest rodzina. Prawdziwa to taka, gdzie żaden z członków nie jest sługą dla drugiego, żaden nie jest psem. Tylko takie powinny trzymać się razem, a nie sztucznie wykreowane, chore byty.
Świetna gra Jeta Li czy Morgana Freemana to kolejne atuty tego dzieła. Obrazu, który, choć niedosłownie, to powstał na faktach, bo historia pokazała nam już podobne, przypadki odejścia od człowieczeństwa. Tylko kto odchodzi bardziej? Sztuczny pies, czy jego właściciel?

 

http://www.filmweb.pl/Czlowiek.Pies

 

 

 

Kadr z filmu Benny's Video (Benny's Video). Produkcja:Austria, Szwajcaria; Rok 1992, Reżyseria:Michael Haneke; Produkcja: Langfilm, Wega Film;

Benny's Video

To drugi film Michaela Haneke, który zdecydowałem się polecić. Choć powstał on przed „Funny games” to w moim przekonaniu lepiej w seansach jego dzieł nie stosować chronologicznego podejścia. Ale to moja subiektywna opinia. Film „Benny’s Video” opwiada historią nastolatka, który na pozór jest całkiem normalny. No, lubi oglądać filmy wideo, w szczególności te najbardziej drastyczne, ale któż z nas będąc w jego wieku i posiadając w domu odtwarzacz kaset VHS tego nie robił? Jedyną dziwną rzeczą jest to, że Benny ma obsesję na punkcie obrazów wideo do tego stopnia wielką, że woli telewizor z widokiem na żywo na ulicę niż sam realny obraz. Mimo to nie uciekł od tego realnego świata. Chodzi normalnie do szkoły, spotyka się z kolegami. Wyróżnia go tylko własny pokój, zaciemnione królestwo, w którym ekscytuje się możliwością obejrzenie danej drastycznej sceny jeszcze raz. Choć spotyka się z kolegami jest bardzo samotny, weekendy spędza sam, bo jego rodzice wyjeżdżają. Podczas jednego z nich zaprasza do domu obcą dziewczynę i ją zabija. Widz nie jest do tego przygotowany, nie ma budowania napięcia jak w klasycznych filmach, nie ma łzawej koncentracji na bohaterze, który ma odejść jak w znanym tasiemcu „Moda na sukces”. Po prostu niespodziewanie ją zabija. Dalej twórcy filmu zaskakują nas jeszcze bardziej, gdyż Benny jak gdyby nigdy nic wraca do normalnych zajęć: odrabia pracę domową, później idzie do dyskoteki. Zabójstwa nie traktuje jako coś złego, a już tym bardziej jako przełomowy moment. Rodzice wracają. W tym samym momencie Benny się zmienia: bardzo krótko strzyże, a w szkole bije kolegę. Potem jak gdyby nigdy nic puszcza przy rodzicach nagranie dokumentujące zbrodnię. I co? Kolejny szok w postaci reakcji rodziców, którzy dziwną obojętnością rozważają jak pozbyć się ciała uważając, by ta trauma nie wpłynęła na życie ich syna. Cóż za kuriozum! Wcześniej praktycznie nie zwracali na niego uwagi, byli nieobecni w jego życiu, a teraz są i to aż za bardzo rozpościerając swoje opiekuńcze skrzydła. Martwią się czy będzie mógł zasnąć, uważają, że podczas ćwiartowania zwłok i spuszczania ich w toalecie lepiej żeby ich syna nie było w domu. Nie mówią mu wprost, że zrobił źle, tylko z chłodem kalkulują najlepsze wyjście. A jeszcze chwilę wcześniej ojciec się wściekał na syna, że zgolił włosy, żalił, że będzie musiał go oglądać jako nie-człowieka (bo bez włosów go nie przypomina) oraz, że nie może mówić, że rodzice go nie kochają. Czy właśnie po to Benny zmienił swój wygląd? Chciał, by rodzice przejrzeli na oczy, by ujrzeli cudaczny kontrast swoich zachowań (by w końcu przełamać ich pokerowe twarze)? Oni go jednak nie widzą, więc Benny wraz ze swoją matkę wyjeżdżają na parę dni do Egiptu, a w tym czasie ojciec z miłości do syna rozprawia się z problemem. No i co wszystko wraca do normalności? Nikt bowiem nie szuka dziewczyny, więc mamy szczęśliwe zakończenie? Nic bardziej mylnego. Benny liczył na to, że będąc w Egipcie zbliży się do matki, ale tak stało się jedynie pozornie. Samotność wzięła górą, a gdy ojciec zapytał Benny’ego dlaczego ten zabił dziewczynę ten doszedł do wniosku, że konieczny jest radykalny krok. Jaki? Tego zdradzić już nie mogę.
„Benny’s Video” porusza dwa istotne zagadnienia. Pierwszym z nich jest brutalna rzeczywistości, która szokuje i przeraża nie tylko tym co się dzieje (przede wszystkim szokuje to, że ktoś taki zwykły, normalny może się okazać mordercą), a przede wszystkim tym jak się dzieje. Niepokoi nas to, że bez ostrzeżenia nadchodzą wielkie tragedie, a jeszcze bardziej to, że jak gdyby nigdy nic wracamy po nich do normalnego życia. Tak właśnie jest w filmie Michael’a Haneke. Przeraża nas to tym bardziej, że sami za to odpowiadamy. Drugi aspekt to skutki osamotnienia młodych ludzi, zbyt liberalnego wychowywania. Benny zabijając koleżankę chciał zwrócić na siebie uwagę rodziców. Wiedział, że na śmierć będą musieli zareagować. Wiedział, że ich reakcja będzie jeszcze silniejsza, gdy on będzie podchodził do całego wydarzenia z wielką obojętnością.  Możemy się zastanawiać czy planował to od dawna, czy nie (możemy też się zastanawiać, czy przypadkiem nie zaplanował sobie nawet ich reakcji!). Czy drastyczne nagrania oglądał dlatego, by przygotować się do zabójstwa, czy po prostu z nudów. Jedno jest pewne – takie seanse ułatwiły mu zabicie człowieka. Przeniósł bowiem obrazy ze szklanego ekranu do jego własnego pokoju, a potem dzięki temu, że nagrał swoją zbrodnię łatwiej mu było się z nią oswoić. Uznał bowiem, że nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Tym razem nie musiał pójść do wypożyczalni – zrobił nagranie w domu, a że nagrania drastyczne ogląda codziennie to nic na niego zadziałało.
Rodzice oczywiście zareagowali źle. Powinni wspólnie z nim pójść na policję. Może dlatego, że uświadomili sobie, że poświęcali mu za mało czasu zdecydowali się jednak poniekąd teraz ocalić jego życie? Zabrakło jednak otwartego przyznania i to właśnie wykorzystał na samym końcu Benny.
Benny nagrywał wszystko, co działo się wokół niego. Nagrania te w filmie przeplatają się wraz z tradycyjnymi ujęciami. Po co Benny to robił? Tego do końca nie wiemy. Być może był to jego sposób na walkę z samotnością, którą odczuwał nawet pomimo tego, że podczas pobytu w Egipcie zbliżył się do matki. Może chciał stworzyć pozory udanego życia? A może po prostu nie umiał inaczej patrzeć na świat? Ale znając reżysera to z pewnością chciał coś uświadomić nam, widzom. A mianowicie to, że życie to ciągła obserwacja innych, „nagrywanie” i to najczęściej całkowicie bierne. Wspomnienia to z kolei ponowne odtwarzanie. Może wszyscy jesteśmy już tacy jak Benny? Też przestaliśmy reagować?
 „Benny’ s Video” to dramat, ale też poniekąd thriller. Dzięki fantastycznemu serwowaniu nam momentów krytycznych z niecierpliwością, ale nad wyraz spokojną (bo reżyser celowo nas momentami usypia) czekamy na to, co będzie dalej. I jesteśmy w szoku. Dlaczego? Bo nie znamy najwidoczniej życia, ani samych siebie…

 

http://www.filmweb.pl/film/Benny%27s+Video-1992-35117

 

 

 

 

 

Kadr z filmu Hiszpański więzień (The Spanish Prisoner). Produkcja:Stany Zjenoczone; Rok 1997, Reżyseria:David Mamet; Produkcja: Sony Pictures Classics;

Hiszpański więzień

Ci, którzy czytają moje „zachęcacze” do oglądania filmów doskonale wiedzą, że moim ulubionym gatunkiem jest dramat w połączeniu z thrillerem. Gatunki te są również właściwe dla filmu „Hiszpański więzień”. Dodatkowo krótki, enigmatyczny opis na Filmwebie sprawił, że nie miałem wyboru. Musiałem zdecydować się na seans. Na początku jednak wcale nie było różowo. Zanosiło się na to, że zamiast dramatu będzie melodramat, a o thrillerze możemy zapomnieć. Amerykański naukowiec przebywa w interesach na Karaibach. Ma ułatwić sprzedaż zaawansowanych technologicznie „gadżetów”. Zaprzyjaźnia się tam z pewnym mężczyzną, który zdaje się nie mieć żadnych ukrytych intencji. Ów zamożny pan po prostu chce poszanować bogactwem. Widz, może i na początku oczekiwał, że właśnie te nowe technologie będą przedmiotem filmu to rozczarowuje dochodząc do wniosku, że to chyba będzie jedynie tłem. A tu niespodzianka! A to właśnie lubię. Film nabiera rozpędu – widać już w nim thriller. Bohater zostaje bowiem wyrolowany i to mocno - traci formułę, której jest autorem. Co więcej zostaje też wrobiony w morderstwo. I choć jest to motyw bardzo popularny dla wielu filmów, a już w szczególności dla filmów z lat 90-tych poprzedniego wieku, to i tak tutaj mamy zaskoczenie. Bo to wyrolowanie jest naprawdę mistrzowskie. Ze świecą szukać podobnego. I choć może i ten aspekt filmu bardziej podchodziłby pod komedię, to nie zapominajmy, że „Hiszpański więzień” to również dramat.

Tytuł. No właśnie. W nim klucz do zrozumienia o co chodzi. W policyjnym żargonie „hiszpański więzień” to klasyczne oszustwo bazujące na zbyt dużej łatwowierności człowieka. Główny bohater, Joe Ross, faktycznie jest naiwny. Nie podpisuje ze swoim pracodawcom żadnej umowy odnośnie stworzonego wynalazku przez co ma ona do niego wyłączne prawa. Bohater liczy na słowne obietnice szefa. Niezłe kuriozum. Co więcej, pomimo iż nowy, tajemniczy przyjaciel okłamuje go i to na każdym kroku to wchodzi w jego grę, której konsekwencje są tragiczne w skutkach. Nie wie jak z niej wyjść. Nic dziwnego – nie wie komu ufać, bo zamieszani mogą być prawie wszyscy. No i faktycznie są. A wszystko przez wspomnianą naiwność. Wiele osób po obejrzeniu filmu stwierdzi, że bohater był do tego stopnia naiwniuteńki, że to po prostu nie jest możliwe. A ja Wam powiem, że jest. Wystarczy bowiem, że raz uwierzymy w coś w co uwierzyć absolutnie nie powinniśmy i już dalej się toczy. Nie zwracamy uwagę na resztę chcąc wyjść z tej koszmarnej sytuacji. Główny bohater przecież zaufał osobie, która zapoznała go z fałszywym agentem FBI. Po prostu nie zauważył tego! Dlatego też ważne, by największe zaufanie mieć jednak do siebie. Jeden z oszustów mówi w filmie, że „ludzie najczęściej wyglądają na takich jakimi są”. To poniekąd prawda i warto się do niej stosować. To znaczy, że nie ufać nie tylko tym, którzy nie wzbudzają zaufania, ale również tym, którzy są przekonywujący. Trzeba pamiętać, że nie jesteśmy wszechwiedzący, że na filmie bohater uchodzi za nieudacznika, ale wielu z nas postąpiłoby tak jak on. Nie powtórzmy tego błędu. Ufajmy rzeczom obiektywnym i dopiero gdy one argumentują wejście w jakąś grę to w nią wchodźmy. Jeżeli ich nie ma to absolutnie się nie angażujmy, bo inaczej tak jak główny bohater nie będziemy potrafili wyczuć, gdzie kończy się spisek.
Podoba mi się też bardzo końcówka filmu. Dla jednych przekombinowana, dla mnie bardzo prawdziwa. Nie chcę za wiele zdradzać, ale muszę, więc teraz rekomenduję zaprzestanie czytania tym, którzy jeszcze filmu nie widzieli. Joe Ross oczywiście odkryje, że jest wkręcany. To znaczy odkryje w trakcie wkręcania, a nie po fakcie jak dotychczas. Jednak nie uratują go jakieś super możliwości, a zwykłe szczęście. I to jest najbliższe prawdy. Ale, że szczęście w realnym życiu jest albo go nie ma, to nie liczmy na nie. Nie opierajmy się też na naszych zdolnościach, bo skoro przez tak długi czas byliśmy rolowani to nie powiemy nagle jak Egon Olsen z cyklu kultowych filmów: „Mam plan”, tylko wpadniemy w panikę. Więc, jeszcze raz dobrze przemyślmy zanim komuś zaufamy!

 

http://www.filmweb.pl/film/Hiszpa%C5%84ski+wi%C4%99zie%C5%84-1997-67

 

Kadr z filmu Sobowtór (The Double). Produkcja:Wielka Brytania; Rok 2013, Reżyseria:Richard Ayoade; Produkcja:Alcove Entertainment, Film4, British Film Institute;

Sobowtór

Moje pierwsze skojarzenia ze słowem sobowtór nie są wcale przyjemne, zwłaszcza od kiedy poczytałem sobie to i owo o „Doppelgängerach”, czyli czarnych charakterach, które nawiedzają osoby, której cieniem są nie chcąc dla nich nic dobrego i nierzadko będąc zwiastunem nadchodzącej śmierci. Zresztą i bez tego osoba, która wygląda tak jak my jest raczej kłopotem niż błogosławieństwem. Zalety posiadania brata bliźniaka, czy siostry bliźniaczki są niewielkie (może się z nami zamienić i zrobić lepiej to, w czym my sami jesteśmy gorsi) ustępują ogromnym stratom w związku z posiadaniem sobowtóra. Podszywając się po nas może sporo nabroić. Bliźniacy z biegiem czasu przestają być identyczni, więc kłopot znika. Niestety, sprawa ma się inaczej z prawdziwym sobowtórem. Życie z nim musiałoby być strasznie ciężkie, choć to osoba, którą powinniśmy dobrze znać. Ale wygląd to przecież nie wszystko.
Zastanawiałem się długo, czy „Sobowtór” w reżyserii  Richard’a Ayoade będzie miał coś wspólnego z tym, co wcześniej napisałem. Szybko doszedłem do wniosku, że tak.
Ale zacznijmy od początku. Mamy młodego mężczyznę Simone’a James’a, który pracuje w bliżej nieznanej firmie. Trzeba przyznać facet ma ciężkie życie. Nie dość, że jest chorobliwie nieśmiały, co sprawia, że decyduje się na uleganie wszystkim dookoła, to jeszcze ma wielkiego pecha, który utrudnia mu życie w maksymalnie możliwym stopniu. A jest przecież pracowity, grzeczny, kulturalny. To nic nie daje, nie może odnieść sukcesu, wciąż pozostaje niedoceniony. I to nie tylko w firmie, ale również przez własną matkę. Jedyną rzeczą, która zdaje się trzymać go przy życiu jest skrywana miłość do koleżanki z pracy, Hannah. Ze względu iż nieśmiałość nie pozwala mu na wyznanie swoich uczuć, to obserwuje ją ukradkiem przez lunetę. Skleja wyrzucane przez nią obrazki, by chociaż w ten sposób być bliżej niej. Wszystko zmienia się, gdy przypadkiem staje się świadkiem samobójstwa. To dziwne wydarzenie, bo desperat tuż przed skokiem, pomachał do niego okazuje się przełomowym momentem w jego życiu. Przy okazji tego nieszczęścia udaje mu się bowiem porozmawiać z kobietą, którą darzy uczuciem. Umawia się z nią na bal, ale pech odwiecznie go prześladujący, znów krzyżuje mu plany. Niestety, prawdziwie nieszczęście dopiero nadchodzi. W pracy pojawia się bowiem nowa osoba, która wygląda dokładnie tak jak on, ale jest jego przeciwieństwem i to nie tylko w wymiarze imienia i nazwiska (sobowtór nazywa się bowiem James Simone), gdyż jest przebojową, energiczną personą, która umie postawić na swoim. Pomimo, iż nie zna się kompletnie na tym co robi to jest doceniania przez szefa i nie tylko – zdobywa bowiem uznanie wszystkich dookoła. Simone jest przerażony tym, że nikt nie widzi podobieństwa, ale ono przechodzi w momencie gdy zaprzyjaźnia się ze swoim sobowtórem. James udziela Simone’owi wiele wskazówek, które mają dodać mu śmiałości, pewności siebie, która pozwoli postawić na swoim. Niestety, przyjaźń po pewnym czasie zostaje zerwana, gdyż James zaczyna wykorzystywać Simone’a nie tylko do tego, by piąć się po szczeblach kariery w firmie, ale również by zdobyć serce Hannah. Simone jest coraz bardziej przerażony, a już całkowicie wyprowadza go z równowagi fakt, że przestał istnieć w systemie oraz to, że James podszył się pod niego i przyszedł na pogrzeb jego matki. Postanawia więc działać. Decyduje się popełnić samobójstwo (kradnie identyfikator firmowy Simone’a), by i w ten sposób uśmiercić swojego sobowtóra.
Film „Sobowtór” możemy interpretować na dwa sposoby. Wg pierwszego z nich Simone nie spotkał żadnego realnego sobowtóra, po prostu wyobrażał sobie kim chciałby być. Za tą wersją przemawia wiele faktów, np. to, że choć jego koledzy z firmy nie widzieli podobieństw między nim (co ważne sam sobowtór był świadomy podobieństwa), a James’em, to kiedy ten pierwszy usiadł na stanowisku pracy tego drugiego to nikt nie zareagował, podobnie jak nikt nie zareagował na to, że Simone rozwiązał test za swojego sobowtóra. Możnym argumentem jest również podobieństwo (odwrócenie) imienia i nazwiska głównych postaci. Istnieje też wariant, że Simone’owi naprawdę stanął na drodze jakiś sobowtór, ktoś, kto od dawna go obserwował i w pewnym momencie postanowił wykorzystać – sobowtór był świadomy, że wygląda identycznie jak Simone. Wszak projekcja powinna być widoczna jedynie przez „projektor” (czyli Simone’a), a James’a widzieli przecież wszyscy. Niezależnie od tego, czy mieliśmy do czynienia z realnym, czy wyprojektowanym sobowtórem, to film przekazuje nam bardzo ważne nauki. Po pierwsze taką, że to nasze zachowanie, a nie wygląd decyduje o tym jak jesteśmy postrzegani. Zauważmy, że Simone stawał się w filmie James’em (tzn. tak wszyscy myśleli), gdy zaczynał być śmiały, umiał postawić na swoim. Druga, o wiele ważniejsza dotyczy naszych pseudoprzyjaciół. Simone zaprzyjaźnił się z James’em, bo myślał, że chce dla niego dobrze. Przez chwilę czule się nim opiekował (myślałem nawet, że zrodzi się homoseksualna miłość) i pozwalał być wykorzystywany. Liczył, że dzięki tym przysługom James pomoże mu zdobyć serce Hannah. Zauważmy, że James sam nie dałby rady osiągnąć, to co osiągnął. Wykorzystał to, co najlepsze Simone’a (pracowitość), połączył z tym, co u niego jest najlepsze (przebojowość) i w taki właśnie sposób osiągał sukcesy. Gdy zaszedł już tam gdzie chciał postanowił pozbyć się swojego „sobowtóra”. Nie przewidział jednak, że on postąpi podobnie, czyli pójdzie zgodnie z nauką „musisz gonić za tym, czego chcesz” i faktycznie, wyzna miłość Hannah (zrobił to pośrednio) i objawi światu prawdę w bardzo bolesny, ale jedyny możliwy sposób. Nieistotne jest, czy Simone walczył z własną projekcją, czy z rzeczywistą postacią. Ważne, że życie wbrew samemu sobie może doprowadzić do zatracenia. Nie możemy bowiem pragnąć zbyt wielkiej odmiany, bo może się do dla nas źle skończyć, a nawet bardzo źle. Pokazujmy światu swoje prawdziwe oblicze. By to robić konieczne jest ryzykowanie. Nawet jeśli nie ryzykujemy, to samo ryzykowanie nie jest naszym przeciwieństwem (zauważmy, że po podjęciu ryzyka Simone został rozpoznany). Gdyby Simone zaryzykował już na samym początku, a nie na końcu to może wszystko nie zakończyłoby się tragicznie. Ale przynajmniej odniósł zwycięstwo: nad samym sobą, albo nad kimś innym. Tylko, że nie ma co się z tego triumfu cieszyć. Trzeba go unikać, trzeba starać się nie wpuszczać do siebie zbyt mocnych przeciwieństw, bo zawładną one naszym życiem, a walka z nimi prowadzona w stylu naszego życia jest na rękę naszym sobowtórom. Ich spokój zasila się bowiem naszym szaleństwem.

 

http://www.filmweb.pl/film/Sobowt%C3%B3r-2013-645355

 

Kadr z filmu Odrzucenie (Ottorzhenie). Produkcja:Rosja, Ukraina; Rok 2009, Reżyseria: Vladimir Lert; Produkcja: MMG Films

Odrzucenie

Szperając wśród filmów o tematyce apokaliptycznej szukam po pierwsze tych, w których zachowanie ludzi będą jak najbardziej adekwatne do  okoliczności, a po drugie takich, które okażą się całkowicie nieprzewidywalne – sprzeczne ze schematami. Film „Odrzucenie” spełnia te oba warunki. To doskonałe dzieło, bo zaskoczyło mnie bardzo mocno, do tego stopnia, że  musiałem zmienić tok interpretacji  (w trakcie seansu) rozszerzając go w maksymalny możliwy sposób. A to jak najbardziej zasługuje na plus i to wielki. Na początku myślałem, że będzie to zwykła opowieść o globalnym kataklizmie odznaczająca się od pozostałych głównie tym, że nikt nie wie co tak naprawdę się dzieje. W większości bowiem filmów katastroficznych sam kataklizm, jak i jego przyczyny są szczegółowo scharakteryzowane, a tutaj wręcz przeciwnie. To zbliża nas do prawdy, bo przecież z punktu widzenia uczestników każdy kataklizm jest czymś nieznanym, tylko przed telewizorem wszystko wydaje się całkiem „swojskie”. Zachwyciło mnie też to, że główny bohater (Andrey) rozważa sens swojej egzystencji w obliczu zagrożenia, które może być przecież tożsame z apokalipsą. Na ogół mamy do czynienia z próżną walką o przetrwanie, a tutaj logiczne rozumowanie, poszukiwanie przyczyn w iście filozoficznym tonie. Zagłada przedstawiona w pierwszej części filmu jest tym bardziej dziwna, że charakteryzuje się pustką, zniknięciem większości społeczeństwa, tytułowym „odrzuceniem”. Doszedłem do wniosku, że ta zagłada jest jak samotność, a właściwie do tego, że każda samotność to zagłada i, że to będzie przewodnią myślą całego filmu. Ale okazało się, że świat pogrążony w chaosie jest tylko swoistą przystawką przed daniem głównym, zasadniczym fundamentem dzieła rosyjsko – ukraińskiego kina. Próby nadawania sensu nieznanemu (tak jak naukowe wytłumaczenia biblijnych plag, czy poszczególnych zjawisk z Księgi Objawienia) oraz walka z wrogiem za pomocą broni palnej, choć tak naprawdę nie wiadomo czy on istnieje przekonuje, a raczej przypomina bardzo często skrywaną prawdę, że człowiek najbardziej boi się tego, czego nie jest w stanie ogarnąć. W pewnym momencie Andrey jednak o tym wszystkim zapomina – w jego życiu pojawia się miłość, która przerywa zewnętrzny kryzys, uwodząc nas nutką melodramatyzmu. A przecież gatunkowo film ten to i owszem dramat, ale i thriller. I choć pod wpływem miłości człowiek radzi sobie z tym, co nieznane i groźne,  zdobywa natchnienie pozwalające tworzyć, a tym samym przewrócić do góry nogami piramidę Masłowa, to w pewnym momencie dochodzi do przełomu. Film staje się czarno – biały, a widz trochę cierpi, bo okazuje się, że to nie kino apokaliptyczne, tylko psychologiczne. Ale zaraz, jedno przecież nie wyklucza drugiego. W filmie Vladimira Lert’a te dwie płaszczyzny świetnie się uzupełniają nadając całemu obrazowi głęboki, życiowy sens. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym Andreya związany z rzekomym wyparciem się niego prawdziwej tożsamości i ucieczkę w świat marzeń wspaniale wyjaśnia apokalipsę, którą mogliśmy oglądać na początku. W końcu odkrywamy, że zagłada, którą widzieliśmy była swoistym testem (lub przygotowaniem przed finalnym testem) dla głównego bohatera, że wynikała ona z faktu, że do umysłów ludzi doszły ich drugie, w domyśle ciemne strony – klony, które swą prawdziwością przerażały podobnie jak zielone, zatrute niebo czy zegary, które zatrzymały się o dwunastej, bo w końcu ta godzina ze względu na swoją specyfikę dzielenia na pół jest najbardziej pożądana i to z chorym wydźwiękiem (niezależnie od tego, czy mówimy o 12-ej w nocy, czy w ciągu dnia). Starcie z klonami odsłaniającymi typowo prymitywne oblicza było trudne, ale konieczne, bo ludzi zrobiło się za dużo (dwa razy 7 miliardów, czy aż 14 miliardów!), co groziłoby przeludnieniem (wymiarze abstrakcyjnym oczywiście) naszej planety. Konieczne jest unicestwienie. Tylko, które oblicze wygra – to pożądane, czy też nie?
Człowiek może „odsunąć się od rzeczywistości gdy odczuwa brak satysfakcji z dotychczasowego życia” – tak negacja prawdy o tym, że Andrey nie jest wcale pisarzem, tylko inżynierem tłumaczył jego żonie lekarz. Sam Andrey odkrywając, że chyba faktycznie się tak stało w pewnym momencie wyparł się samego siebie. Kto go to tego zmusił? Wiadomo, Lucyfer. Przyziemność, płytkość i brak marzeń – to rzeczy, którym hołdujemy, same marzenie i chęć głębszej refleksji na ogół odrzucamy. Gdy spróbujemy to odwrócić to rozpocznie się apokalipsa, finalny test dla nas – będziemy musieli wybrać, które z naszych oblicz jest dla nas cenniejsze. To nie będzie łatwe, bo uznawani za wariatów, w świecie pełnym nieznanych zjawisk podążymy za znajomy głosem. I w ten sposób właśnie ludzie znikali -  unicestwiali siebie chcąc powrócić tam skąd dobiegał głos bliskiego otoczenia, a nie w kierunku, który podpowiadał wewnętrzny, boski kompas sterowany miłością.
Świat nabierze kolorów – wystarczy tylko odrzucić to niewłaściwe, sztuczne, nieludzkie. Postępujmy tak niezależnie czy to czasu ostateczne, czy nie. Choć tak naprawdę to każdy czas, to czas ostateczny.
„Odrzucenie”, czyli rosyjsko – ukraińska produkcja z 2009 roku to doskonałe połączenie moich ulubionych gatunków: thrillera, science – fiction oraz dramatu. Ten zagadkowy i mroczny obraz jest pozbawiony większych efektów specjalnych i to jest jego wielka zaleta. Pobudza bowiem psychikę i co więcej daje szansę, by oglądając go nawet już po raz n-ty odszukać jakiś nowy, symboliczny element w obrazie świata po metamorfozie, który pomoże podejmować słuszne, życiowe decyzje…

 

http://www.filmweb.pl/film/Odrzucenie-2009-499819

 

Kadr z filmu Idioci (Idioterne). Produkcja:Dania, Szwecja, Francja, Holandia, Włochy; Rok 1998, Reżyseria: Lars von Trier; Produkcja: Vibeke Windeløv

Idioci

Na samym początku wydaje się, że to będzie coś w stylu filmu dokumentalnego. Obraz tego jak osoby upośledzone umysłowo są traktowane przez większość społeczeństwa. Ale wówczas to nie byłby komediodramat, tylko dokument. Mamy więc zaskoczenie, bo to nie osoby niepełnosprawne umysłowo stanowią trzon filmu, tylko ci, co się za nich podają. Grupa „spastykowaczy” (spasktykowanie – czyli niekontrolowane wykonywania ruchów przez osoby upośledzone) – to właśnie tytułowi „Idioci”. Przed widzem stawiane są od razu dwa pytania: dlaczego w ogóle powstali, jaka idea przyświeca ich działalności oraz drugie (bo film przerywany jest scenami futorospekcji) dlaczego to wszystko się rozpadło? Myli się jednak ten, kto myśli, że Lars von Trier przedstawił w filmie wyraźnie odpowiedzi na te pytania. Skąd, wręcz przeciwnie – pokazał wszystko tak, byśmy nie byli w stanie jednoznacznie ocenić zachowania głównych bohaterów. Bo faktycznie podający się za niepełnosprawnych uzyskują pewne profity – mogą wymigać się od zapłacenia rachunku w restauracji, wyłudzić pieniądze sprzedając ozdoby czy symulując wypadek, ale z drugiej strony skoro mają do spełnienia większą misję to muszą przecież jakoś żyć. W końcu chcą pokazać społeczeństwu problem osób niepełnosprawnych umysłowo – przyjmują na siebie upokorzenia i widać, że nie jest im z tym łatwo, ale działają nadal. Ośmieszając siebie chcą tak naprawdę ośmieszyć innych, niewrażliwych na ludzkie cierpienie. Ale czy tylko o to im chodzi? Nie, bo udawanie przed innymi, które przynosi zarówno współczucie, jak i drwiny neutralizuje się jeśli chodzi o odczucia, a oni chcą czegoś głębszego. Spastykują również we własnym zamkniętym kręgu. Daje im to szczęście. Ale dlaczego? Czyżby ta udawana psychiczna (ale idąc dalej i fizyczna) niemoc miała usprawiedliwiać, że tak naprawdę chodzi im tylko o własne zadowolenie (bo może być też i tak), czy też stanowić wymówkę dla ich głupich czynów, a może jest to podyktowane lepszym przygotowaniem do udawania przed publiką? Tak naprawdę to chyba nikt z nich nie wie dlaczego to robią. Po prostu ich to pociąga, ale nie wiadomo dlaczego. Czy jednak takiego charakteru nie ma każda pokusa? Czy można ich zatem w jakikolwiek sposób obwiniać skoro tak naprawdę nikogo nie krzywdzą? W końcu tylko udają niepełnosprawnych umysłowo, szczęście daje im to, że mogą w każdej chwili wrócić – ale jest to chyba konieczne, bo (jako osoby zdrowe) nie są w stanie w pełni zintegrować z osobami upośledzonymi. Kiedy, ci prawdziwi niepełnosprawni się pojawiają to udający (a przynajmniej ich lider) okazuje im ogromną niechęć. Czyżby przerażało go to, że ci prawdziwi niepełnosprawni nie kontrolują swoich zachowań, a oni mogą? Czyżby przerażało go to, że są idiotami tylko z nazwy? A może chodzi po prostu o obrzydzenie związane z obserwacją z zewnątrz tego, co sami robią? Ten strach prowadzi najwyraźniej do wzrostu poziomu wewnętrznych hierarchii, dodatkowo jest on podsycany tym, że grupę idiotów otoczenie próbuje wyeliminować. I wówczas dochodzi do czegoś niesamowitego – tytułowi „idioci” stają się niemalże prawdziwymi – zatracają się w tym co jest udawaniem a co nie, naprawdę stają się niepełnosprawnymi psychicznie (co pokazują decydując się np. na grupowy seks). Dalsze próby ich eliminacji prowadzą jednak do pewnego otrzeźwienia i refleksji nad tym, czy powstaniu grupy, którą tworzą przyświecała jakaś głębsza idea. Zaczynają grać w butelkę, ale w zmodyfikowanej wersji, bo ten na kogo wypadnie ma rozebrać się w sensie symbolicznym i pokazać, że spastykuje także tam, gdzie są osoby ważne dla niego – w miejscu pracy, wśród rodziny. Czy ktoś zaliczy ten test? Na pewno nie większość, bo grupa się rozpada, ale czy jednak był wśród nich ktoś, kto odważy się upokorzyć, by pokazać, że szczęście którego tam doświadczył było największe, które spotkał w swoim życiu? Czy będzie to Karen, która do grupy dołączyła przypadkiem, która chyba nie czuła się w pełni idiotą, ale może dlatego, że tak naprawdę on początku nim była - nie musiała wcale zostawać, zwłaszcza, że to grupowe zidiocenie było sztuczne?
Niepełnosprawność umysłowa wydaje się w filmie kluczem do wielu problemów. Niestety, tytułowej grupie coś zabrakło by rozwiązać wszystkie problemy z których najważniejszym było odnalezienie recepty na „wieczne” istnienie. Oczywiście, możemy podejrzewać, że przyczyną porażki było to, że spastykowanie dawało jedynie korzyści prywatne – poprawiało samopoczucie, a przecież nie tylko nasze zadowolenie jest ważne. Liczy się jeszcze to, co mówią inni. No, właśnie dlatego też idioci dla Triera to ci, którzy nie przejmują się zdaniem innych, są faktycznie wymierającym gatunkiem, bo mało kto przecież potrafi odciąć się od rzeczywistości. I choć ma się świadomość, że nie ma „sensu społeczeństwo, które staje się coraz bogatsze, w którym ludzie (jego członkowie) nie są szczęśliwi”, że wyrwanie z niego faktycznie potwierdza, że „idioci są przyszłością”, to i tak wolimy w nim tkwić. No, bo skoro ucieczka od rzeczywistości staje się tożsama z upośledzeniem umysłowym to chyba nic dziwnego (pogarda dla osób chorych psychicznie jest w nas bardzo zakorzeniona). Nie dziwi też, że można uciec od tego świata dopiero gdy nic już tu nie trzyma, gdy utraciło się już to, co najcenniejsze. Tylko, czy wówczas jesteśmy świadomi tego wyrwania się, czy dzieje się ono bez naszej wiedzy, bo pozbawieni tego co ma największą wartość stajemy się niepełnosprawni umysłowo?
Lars von Trier to prawdziwy geniusz, i dlatego choć niepełnosprawność umysłowa w znaczeniu symbolicznym (choć lepiej by było chyba w znaczeniu stricte medycznym) gra w „Idiotach” pierwsze skrzypce, to idealnie włączył w to problemy osób, które naprawdę są upośledzone umysłowo. To, że otoczenie bardzo często wykorzystuje je i to dla własnej frajdy usprawiedliwiając to tym, że w końcu oni nic nie czują, są przecież upośledzeni – nie ma więc po co mieć wyrzutów sumienia. Lars von Trier to geniusz także dlatego, że bardzo trudno jest stworzyć perfekcyjne połączenie komedii i dramatu. Na ogół wygrywa to drugie, sprawiając, że aspekt komediowy jest po prostu niejadalny (w wizualnym sensie, oczywiście). W „Idiotach” jednak tak nie jest, widz śmieje się, bo wie, że są chwile, w których ten śmiech jest po prostu dozwolony (a nawet i konieczny), bez trudu jednak rozpoznaje te, gdzie nie ma co się śmiać (po prostu instynktownie czuje, choć sceny wyrwane z kontekstu dałaby inny efekt), bo dramat wali po łbie. I o to powinno chodzić w każdym, dobrym filmie…
 

http://www.filmweb.pl/film/Idioci-1998-69

 

Kadr z filmu Nocny słuchacz (The Night Listener). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 2006, Reżyseria: Patrick Stettner; Produkcja: Jill Footlick, John Hart, Robert Kessel, Jeff Sharp

Nocny słuchacz

O samotności filmów powstało mnóstwo. Mało jednak który z nich przenosi nas bezpośrednio do krainy tegoż uczucia pozwalając odkryć czym naprawdę ono jest. „Nocny słuchacz” daje taką sposobność. Wystarczy tylko zrozumieć co w tym filmie jest najważniejsze, a co powinno stanowić jedynie tło. Tłem z pewnością jest homoseksualizm. Zazwyczaj nie polecam filmów, które wykorzystują ten motyw, ale jeśli nie propagują niewłaściwych postaw lub tak jak w tym wypadku dodają filmowi niepowtarzalności (ułatwiając tym samym zapamiętanie) ale bez traktowania homoseksualizmu jakoś szalenie płytkiego, to jak najbardziej film może zasługiwać na naszą uwagę. Wszak, homoseksualizm jest obok nas czy tego chcemy czy nie. Wróćmy jednak do filmu. Przedstawia on historię kobiety, która z samotności posuwa się do rzeczy, które dla przeciętnego (niesamotnego) odbiorcy wydają się czymś dziwacznym. Tym kimś jest na pewno Gabriel, znany pisarz i autor popularnej audycji radiowej. Choć jego samego porzuca partner, a zatem powinien czuć się samotny to tak naprawdę zdaje się nie rozumieć czym naprawdę samotność jest. W rzeczywistości jej nie dostrzega. W przejrzeniu na oczy pozwala mu historia chłopca – Pete'a, który wielokrotnie molestowany seksualnie nabawił się śmiertelnych chorób. Teraz zdaje się być na łożu śmierci, a kontakt z idolem, którym jest właśnie Gabriel nadaje jego życiu sens. Sens takiej egzystencji nadaje również to, że na podstawie swoich przeżyć napisał książkę, a zatem traumatyczne lata pomogły mu się spełnić w twórczym wymiarze. Gabriel bardzo pochłaniają kontakty z chłopcem. Po pewnym czasie (z pomocą przyjaciół) dostrzega jednak, że Pete może w rzeczywistości nie istnieć, a całą historię wymyśliła jego opiekunka – Donna. Czy jednak jest możliwe, by ktoś posunął się do czegoś takiego? Gabriel odnajduje Donnę, ale nie Pete'a. Dochodzi do wniosku, że został oszukany i zrywa kontakty z kobietą. No i tak wygląda cała ta historia. Smutne, prawda? Można wielu rzeczy nie rozumieć, ale jedynie dlatego, że po prostu się zrozumieć nie chce. Tak, to jedyna przyczyna.
Samotni ludzi pragną kontaktu z drugim człowiekiem. Jeżeli jednak z kontaktów tych nie wychodzi nic poważniejszego, czyli relacja na którą liczyli to zaczynają szukać winnych. Zazwyczaj dochodzą do wniosku, że to z nimi samymi musi być coś nie tak i dlatego tworzą nową historię swojego życia. Taką, która będzie atrakcyjna i zainteresuje innych. Tak właśnie postąpiła Donna. Ujawniam to, bo to jedyny sposób, by móc zachęcić do obejrzenia tego filmu. Gabriel zrozumiał, że to właśnie zespół pozorowany (przekonanie, że nie zasługuje się na miłość) spowodował, że Donna wymyśliła sobie Pete'a oraz udawała niewidomą. Niestety, zrozumiał dopiero gdy zniknęła ona z jego życia i rozpoczęła nowe, również udawane. Ona nie zrozumiała, bo nie była w stanie. Pomimo kolejnej porażki wynikającej z tego, że wymyślonymi atrybutami próbowała zdobyć sympatię innych nie zdecydowała się zrezygnować z tego typu metod. Nic dziwnego – w końcu jeśli ma teraz na sumieniu oszukanie rzeszy ludzi to jak może nie udawać? Z tego błędnego koła jest tylko jedno wyjście – trzeba pokazywać swoje prawdziwe oblicze, nic nie ukrywać i mieć nadzieję, że w naszym życiu w końcu pojawi się ktoś kto je zapełni.
Film „Nocny słuchacz” zasługuje na uwagę także dlatego, ze pokazuje w jaki sposób może zepsuć się każdy związek. Na ogół w dziełach fabularnych przyczyną są tajemnice czy niezgodność charakterów. Bywa jednak, że do rozpadu prowadzi odrealnione podejście. Czyli takie w którym jedna ze stron wybiera sobie tylko to co najlepsze – skupia się na chwilach sielanek i tylko nimi żyje.  Zapomina, że związek to również wspólne rozwiązywanie problemów. Zapomina, a przez to nawet nie próbuje ich dostrzec. Tak rozpadł się związek Gabriela i Jess'a. Rozpadł się definitywnie, bo Gabriel za późno zrozumiał to, że źle podchodził do wspólnego życia. Dobrze, że Jess dostrzegł poprawę ze strony swojego byłego partnera i wybaczył mu. Co prawda nie do tego stopnia, by mogli znów być razem, ale zostali przynajmniej przyjaciółmi.
Popularny pisarz zrozumiał czym jest samotność, bo w dochodzeniu do prawdy, tzn. czy Pete istnieje czy nie był osamotniony. Chociaż nie. Towarzyszyła mu prawda. Niestety, w pewnym momencie odkrył, że ona w tym „związku” gra pierwsze skrzypce. Nie pozwolił jej jednak przerwać omamiania piękną muzyką. Gdyby to zrobił, może wówczas on i Dona zostaliby przyjaciółmi?
 Trzeba bowiem pamiętać, że tylko swoim prawdziwym obliczem zyskamy przyjaźń czy miłość. Miejmy jednak na uwadze, że niektórzy ludzie są o wiele bardziej sfrustrowani niż my i dlatego przywdziewają maskę. Maskę, która nie tylko ma przyciągnąć uwagę innych, ale również sama stać się bratnią duszą, czymś (a raczej kimś) z czym (kim) trudno będzie się rozstać. No właśnie – to kolejny powód dla którego tak trudno jest się wyrwać, gdy już się zacznie odrywać od rzeczywistości. Dostrzeżmy jednak, ze to co nie istnieje jest dla niektórych sposobem na nadanie sens istnieniu i dlatego czasem to drugiego człowieka traktujmy jako partnera, a nie jedynie prawdę o nim.
Spokojna, tajemnicza muzyka dodaje niezwykłości dochodzenia do prawdy – nie tylko o „nocnym słuchaczu” (bo samotność najbardziej doskwiera w nocy – nie można spać, więc trzeba słuchać), ale i o prawdzie o życiu  do którego potrzebny jest ktoś obok.
Robin Williams to aktor, który wspaniale zagrał rolę zagubionego człowieka. Niestety, sam również był zagubiony czego dowodem jest jego niedawna samobójcza śmierć. Mam nadzieję jednak, że film ten odwiedzie innych od samobójczych myśli... Jedyne co teraz mogę zrobić to podziękować Robinowi Williamsowi za wiele wspaniałych ról i za wspaniały wpływ na nasze życie, który gwarantuje głębokie odczytanie jego fenomenalnych kreacji.

 

http://www.filmweb.pl/Nocny.Sluchacz

Kadr z filmu Kronika (Chronicle). Produkcja:Stany Zjednoczone, Wielka Brytania; Rok 2012, Reżyseria: Joshua Trank; Dystrybucja: Imperial-Cinepix

Kronika

Zacznę od tego, że po obejrzeniu "Kroniki" napełnił mnie smutek i to strasznie głęboki. Nie wyobrażałem sobie, że się tak stanie, że nie będę w stanie sobie z nim poradzić i to przez tak długi czas. Ale chyba to jest potrzebne i to każdemu.
Nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytanie dlaczego na portalu Filmweb ten film może nie ma kiepskiej oceny, bo 6,4 to całkiem sporo, ale jednak zdecydowanie za mało na to, co zobaczyłem. To chyba efekt oczekiwań. Krótki opis filmu, a mianowicie "Trzech nastolatków nieoczekiwanie zyskuje moc telekinez.", który jak najbardziej jest zgodny ze stanem faktycznym, sugeruje jednak, że będzie to jakiś film o superbohaterach. Powiązania filmu fantastycznonaukowego z klasyczną, prostą do bólu akcją, gdzie dobro walczy ze złem i ostatecznie je pokonuje, w filmie Josh'a Trank'a nie mamy. Jest za to dramat i to do tego stopnia głęboki, że tematyka science-fiction, która nierzadko jeśli nie całkowicie niszczy to przynajmniej rysuje obraz wyłaniający się z filmu dramatycznego, tym razem wcale nie przeszkadza w odbiorze. Takich idealnych połączeń naprawdę nie ma wiele, więc warto skusić się na seans.
Właśnie, nieoczekiwana moc to temat przewodni filmu, który powinien trafić jednak do każdego, gdyż paranormalne zdolności w naszym życiu zastępuje zwykły dar od losu. W "Kronice" pięknie przedstawiono jak człowiek na niego reaguje. Najpierw jest fascynacja, korzystanie dla zwykłej uciechy bez żadnego głębszego celu. Dla trójki nastolatków, którzy mają wiele problemów, nie są rozumiani przez otoczenie to miła odskocznia. Zbliżają się do siebie, zaznają to czego im brakowało. Po pewnym czasie jednak odkrywają, że nieznajomość instrukcji obsługi daru może przynieść tragiczne konsekwencje. Formułują więc zasady. Wcześniej raczej by się nie dało, bo skoro nie zna się możliwości tego, co się ma, to jak można stosować ograniczenia? Życie z ograniczeniami nie jest proste, ale jeżeli odkryje się, że pomimo tego można zdobywać poklask, to wszystko zdaje się być w porządku. Ta idylla zazwyczaj trwa bardzo krótko. Kończy się w momencie, gdy człowiek uświadamia sobie, że nawet niespodzianka od losu nie rozwiąże w taki sposób jak byśmy chcieli wszystkich naszych problemów. Zasłona, którą rozpostarliśmy dookoła nas nie chroni przed prawdziwym obrazem rzeczywistości. Człowiek jest w konsternacji, nie wie co robić. Jeżeli nie otrzyma dobrej rady, to może przynieść to tragiczne konsekwencje. I tak właśnie dzieje się w tym filmie.  Zamiast odpuścić jeszcze bardziej brniemy w to, co jest całkowicie dla nas obce, pozwalamy, by to kierowało naszym życiem. Podważamy zasady, podkreślamy to, że mają one pochodzenie wtórne.  Brutalnie pokazujemy innym kto tu rządzi, stajemy się drapieżnikami, bo tylko tak zapomnimy o naszych problemach. Uśmiercamy swoich wrogów jeden po drugim, także innych, wszystko i wszystkich, nie próbujemy przerwać, bo wówczas dojdzie do nas, co tak naprawdę zrobiliśmy. To jest właśnie moment krytyczny. Właściwie odczytany będzie końcem naszych kłopotów, a źle zinterpretowany doprowadzi kogoś lub nas do ostateczności. Czy w "Kronice" doszło do ostateczności? A jeśli tak to do jakiego jej poziomu? Tego zdradzić nie mogę. Wiem jednak, że każdy kto zdecyduje się na seans zada sobie pytanie: "Czy postąpiłbym tak jak główni bohaterowie?" i odpowie: "Nie chcę wiedzieć...".
Nadprzyrodzone umiejętności, które zostały podarowane Matt'owi, Steve'ovi i Andrew wiązały nie tylko z bolączką w postaci częstych krwawień z nosa (które już były znakiem ostrzegawczym, że coś jest nie tak). Ich mózgi bowiem zostały tak jak mięśnie nadwyrężone do bólu i dlatego zatracili się w tym kim są naprawdę. Czy to ich jednak usprawiedliwia, bo choć nie wiedzieli dokładnie czym jest telekineza, na jak długo ofiarowano im możliwości oraz jakie są jego granice, to tego jednego właśnie byli świadomi? Trudno powiedzieć, bo widz nie ma czasu na taką refleksję, przychodzi za to myśl, że życie bohaterów tego dramatu fantastycznonaukowego wcale nie pochodzi pod coś fikcyjnego, przynajmniej w symbolicznym znaczeniu. Już sam tytuł "Kronika" sugeruje, że to dokumentacja czegoś szalenie bliskiego człowiekowi, a realizacja filmu w postaci obrazu z kamery trzymanej przez głównych bohaterów uwspółcześnia do bólu nieco archaiczny już dzisiaj wydźwięk tego słowa. Nagrywać zaczął Andrew, później "zarazili" się tym również koledzy. Nagrywali tak sobie. Na koniec filmu każdy powinien dojść do wniosku, że robili to właśnie dla niego, by przestrzec przed brnięciem w nieznane, które bardzo szybko okazuje się zwykłą złością, która bez skrupułów zawładnie życiem każdego z nas. Wystarczy tylko zacząć obserwować z myślą: "Zachowam na potem..."

 

http://www.filmweb.pl/film/Kronika-2012-613261

 

Kadr z filmu Miejski obłęd (Mad City). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 1997, Reżyseria: Costa-Gavras; Produkcja: Anne Kopelson, Arnold Kopelson; Dystrybucja: Warner Bros.

Miejski obłęd

Przyznam szczerze, że takie filmy też bardzo lubię. Dramaty, w których wiadomo o co chodzi, w których jest przekaz i to głęboki, ale dostrzegają go wszyscy, uświadamiają go sobie w pełni wraz z ostatnim wypowiedzianym przez bohatera zdaniem. Co prawda nie jest on rozległy tak jak w przypadku „skomplikowanych” dramatów, których rozumienie wymaga często przynajmniej kilkunastominutowej analizy po zakończeniu seansu, ale to swoiste trafienie w punkt sprawia, że dane dzieło lepiej się chyba zapamiętuje niż to gdzie samemu musimy wiele punktów zlokalizować. No i teraz mam dylemat: jakie filmy polecać w przyszłości? Będę musiał się z nim w odpowiednim czasie uporać, ale teraz pora przejść to krótkiej analizy „Miejskiego obłędu”.
Zaczyna się niewinnie, trochę nudno, ale w odpowiednim momencie (tzn. w tym, w którym przeciętny widz ma zrezygnować z oglądania np. zmieniając kanał) aspekt sensacyjny dochodzi do głosu i zwykły reportaż o muzeum przeradza się w dość popularny motyw porywaczy opanowujących dany budynek. Co prawda nieco w niepoważnym wymiarze, bo nie mamy banku, ale wspomniane wcześniej muzeum, a terrorystów zastępuje jeden desperat, który nie chce pieniędzy, ale jedynie przywrócenia do pracy. Akcję i dramatyzm nakręca fakt, że w budynku znajduje się reporter, który relacjonując na żywo całe wydarzenie chce odzyskać dawną popularność. Z biegiem czasu temat zakładników przetrzymywanych w muzeum staje się najważniejszą wiadomością w całym mieście, a nawet kraju. Chcą na tym skorzystać wszyscy, nie tylko ten, który o całym wydarzeniu poinformował świat. Wizja rekordowej oglądalności sprowadza przed muzeum tłumy fotoreporterów, a cały incydent przedstawiany jest z każdej możliwej strony.
Dramatyzm przeciąga się do granic wytrzymałości, podobnie jak napięcie. Czy punkt kulminacyjny będzie podobnie jak w większości przypadków tragiczny? Tego nie zdradzę...
Tam, gdzie pojawiają się media, tam następuje odwrócenie wartości. Jeden z głównych bohaterów raz jest zły, bo przecież przetrzymuje niewinne dzieci i postrzelił ochroniarza muzeum, za chwilę dobry, ponieważ robi to wszystko by zapewnić byt najbliższym, a potem znów zły bo zdenerwowany wychyla się przez okno i strzela strasząc tłum gapiów. Desperat (Sam Baily) nie wie jak może się poddać, choć wie, że to prędzej czy później musi nastąpić. Reporter, który jest przy nim z jednej strony chce mu pomóc, z drugiej podtrzymywać napięcie, które media konwertują w rozmaite emocje. Tak, media są obłędne, ale tylko wówczas, gdy mówią o emocjach. Suche przedstawianie faktów nas nie interesuje. Czerwony, czy żółty pasek na ekranie podnieca tylko wówczas, gdy widzimy lub słyszymy relacje ofiar, ich cierpienie, krzyki, płacz. Artykuł na stronie internetowej ciekawi nas, owszem, ale o wiele bardziej komentarze, które są na jego końcu. Nierzadko przeczytamy tylko nagłówek i pierwsze zdanie i od razu lecimy do opinii. To jest ludzka twarz mediów i takich właśnie mediów chcemy. Chcemy manipulacji naszymi odczuciami, pragniemy dokładania do danego wydarzenia zupełnie nowych aspektów (np. tak jak w filmie rasizmu do przypadkowego postrzelenia czarnoskórego strażnika). Gdy w pewnym momencie tak jak drugi poza desperatem główny bohater – Max Brackett dostrzeżemy, że to wszystko za bardzo się nakręciło, to pragniemy rozwiązać problem, ale jedynym sposobem jest dalsze nakręcanie, które niewłaściwe zinterpretowane może doprowadzić do tragedii. Tylko, że brak reakcji też może się tak skończyć, ale zgodnie z prawdą „jedno się kończy, a drugie zaczyna” to tak naprawdę rozpocząć kolejny obłęd, nowy, ale u podstaw mający stary. Wydaje się, że najlepiej jest więc w ogóle tego nie zaczynać. Tylko jak poradzić sobie z problemem, gdy to media są ponoć najpotężniejszą, czwartą władzą? Nie pozwalać im wejść zbyt głęboko, do samego środka tak jak reporter w „Miejskim obłędzie”. A co jeśli to będzie ich warunek? Samo wyłączenie się od wszelakich źródeł kontaktu z otoczeniem też nie jest możliwe i to nie tylko w związku z zawodowym aspektem, ale i egzystencjalnym. My tu będziemy sobie siedzieć bez telewizora, a tu ogłoszą stan klęski... Nie można się odciąć. Jakie to smutne...
„Miejski obłęd” to genialne połączenie filmu sensacyjnego, dramatu i thrillera, a nawet... komedii. Tak, bo może się wydawać, że zarówno całe to opanowanie muzeum, jak i reakcje mediów podchodzi bardziej pod komedię, ale z każdą minutą człowiek czuje wymiar tragikomiczny, który zbliża się do tragedii. Całkiem realnej... Tytuł też jest doskonały. Miejski to tutaj bardziej współczesny, medialny świat. Obłędem jest po pierwsze to co zrobiła z telewizja z wydarzeniem jakich wiele. W końcu codziennie ludzie tracą pracę. I to jest trzon tego filmu. A po drugie to, że zaangażowanie mediów (zbyt mocne) musiało do tego szaleństwa doprowadzić. Obłędu, którego większość odbiorców nie dostrzega. Przynajmniej do momentu konfrontacji z takim filmem...

http://www.filmweb.pl/film/Miejski+obłęd-1997-117

 

Kadr z filmu Odmienne stany świadomości (Altered States). Produkcja:Stany Zjednoczone; Rok 1980, Reżyseria: Ken Russell; Produkcja: Howard Gottfried;

Odmienne stany świadomości

Niewiele jest dobrych połączeń horroru i dramatu. "Odmienne stany świadomości" bez wątpienia się do nich zaliczają. Trzeba mieć świadomość, że właściwe odczytywanie tego typu filmów wymaga symbolicznego podejścia do elementów horroru, jak i science-fiction, które często występują w tego typu filmach. Tutaj jest podobnie.
Film zaczyna się już niespokojnie. Naukowiec, Eddie Jessup prowadzi na sobie i na innych ochotnikach eksperymenty mające pomóc w identyfikacji czynników wywołujących schizofrenię. Mężczyznę fascynują objawy towarzyszące tej chorobie, a konkretnie doznania religijne i mistyczne. Tematyka zdaje się być mu bliska, gdyż sam przez długi okres był osoba wierzącą, a później traumatyczne przeżycia związane ze śmiercią ojca sprawiły, że odszedł od Boga. Eddie podejrzewa, że schizofrenia może nie być chorobą psychiczną, ale tytułowym "odmiennym stanem świadomości", kontaktem z pierwotnym "Ja", którego tak bardzo pragnie. Eksperymentuje więc dalej chcąc zidentyfikować początki ludzkiej duszy. Jedzie do Meksyku, by zdobyć narkotyk, który powoduje olbrzymie halucynacje. Po powrocie używa tego środka odurzającego w kolejnych, niebezpiecznych doświadczeniach. Okazuje się jednak, że negatywne skutki tego typu "zabaw" wychodzą jednak poza sferę psychiki. Pierwotność człowieka uzewnętrznia się w całkowicie realny i szokujący zarazem sposób. To wzmaga chęć dalszych badań, które mają doprowadzić do prawdy. Czy jednak nie doprowadzą do zatracenia?
Kwestia chorób psychicznych i towarzyszących niektórym z nich halucynacji od zawsze fascynowała człowieka. Pytanie: czy to faktycznie zaburzenie, czy może prawda, która dochodzi do głosu kazało się również zastanowić nad tym czy środki odurzające tworzą coś fałszywego, czy może są jednym ze sposobów na odsłonięcie tego, co ukryte. Dążenie do prawdy zaburza logiczne myślenie i to pierwszy paradoks związany z gloryfikacją tego absolutnego pojęcia. Człowiek w pewnym momencie traci kontrolę nad samym sobą, coraz głębiej zanurza się w pierwotnym "Ja" i co gorsza czuje się bardzo dobrze. To jest podniecające bo, nie trzeba się podporządkowywać żadnym prawom - liczy się wola przetrwania oparta na jedzeniu, piciu i śnie. Główny bohater ten stan genetycznej regresji nazywa najlepszą chwilą swojego życia. I to zdaje się być prawdziwym horrorem. Nie sam fakt, że utracił człowieczeństwo, ale to, że mu się to podobało. Dlatego wiele razy razy decydował się na igranie ze swoim życiem. Za każdym razem coraz trudniej było mu powrócić do swojego wtórnego stanu. Czy za którymś razem powrót jednak nie będzie już możliwy? Gdybanie o tym jest chyba bezcelowe. Ważne, by zwracać uwagę na to do jakiej prawdy się dąży. Bo jeśli może być tak, że nie będziemy w stanie objąć jej rozumem, to chyba nie warto ryzykować. Trzeba zrewidować podejście o tym, że dochodzenie do prawdy powinno być priorytetem. Odebrać mu wymiar absolutny uzależniając od tego, czy wcześniej spełniliśmy jeden podstawowy warunek - miłość do ludzi. Nie można bowiem pokochać prawdy jeśli wcześniej nie pokochaliśmy ludzi. I to właśni drugi paradoks związany z prawdą. Eddie bardzo szybko ożenił się z Emily, szybko pojawiły się dzieci. Związek jednak zaczął się rozpadać. Wszystko przez to, że miłość do prawdy była ważniejsza od miłości do człowieka. Liczył się jedynie seks, który też jako rzecz pierwotna był mistycznym przeżyciem. Początek to nicość, a nicość jest bardzo przygnębiająca. Czasem tylko kontakt z nią jest w stanie skłonić nas byśmy docenili to kim jesteśmy. Tylko czy ten kontakt z nienarodzoną duszą nie sprawi, że pobłądzimy do tego stopnia, że odnalezienie się nie będzie już możliwe?
Człowiek składa się z atomów mających miliardy lat. Pamiętają one to, co było na początku i odpowiednio pobudzone mogą to odsłonić. Takiemu podejściu do życia hołdował główny bohater. Logika niby jest, zaburza ją prawda o tym, że człowiek nie powstał wraz z pierwszym atomem i dlatego nigdy nie rozumie w pełni historii przez nie opowiedzianej. Niestety, ale wiele osób pomimo takiego zaburzenia w zdroworozsądkowym myśleniu nadal sie nim kieruje. Nie próbuje wymazać tych błędów, poznać uczucia, które jest w stanie tego dokonać. Miłość - to ona jest w tym filmie naprawdę ważna, a podobno horrory to nie są filmy o miłości.
Dzieło Kena Russella i Paddy'ego Chayefsky'ego to półtoragodzinna historia życia praktycznie każdego z nas, bo nie ma człowieka, którego nie ogarniałyby wątpliwości odnośnie sensu egzystencji. Obrazy przedstawiające halucynacje przerażają uświadamiając widza w jak wielkim niebezpieczeństwie jest każdy, kto z pracy naukowca uczynił jedyny sposób na życie. Potrzeba głębszej refleksji zawsze nadchodzi, ale tylko właściwe uczucie jest w stanie ją poprawnie wypełnić...

 

http://www.filmweb.pl/film/Odmienne+stany+%C5%9Bwiadomo%C5%9Bci-1980-8280

Kadr z filmu Nierozłączni (Dead Ringers). Produkcja:Stany Zjednoczone, Kanada; Rok 1988, Reżyseria: David Cronenberg; Produkcja: David Cronenberg, Marc Boyman; Dystrybucja: 20th Century Fox

Nierozłączni

Bardzo lubię gdy nastawiam się na obejrzenie horroru, a dostaję wspaniały dramat. Tak, bo to faktycznie z jednej strony rozczarowanie - czeka na emocje strachu, których nie ma, ale w zamian otrzymuje się te głębsze, w tym wypadku bardzo głębokie. "Nierozłączni" to historia bliźniaków, którzy już od najmłodszych lat byli bardzo blisko siebie. Wspólne zainteresowania sprawiły, że nie tylko dzieciństwo upłynęło im w ciągłej obecności, ale także już dorosłe życie. Obydwoje zajęli się tą samą profesją - zapładnianiem kobiet. Oczywiście, w medycznym, ginekologicznym ujęciu.  Nierozerwalnie powiązane ze sobą życia przez dłuższy czas nie irytowały Elliota i Beverly'ego. Przyzwyczaili się już do dzielenia między sobą wszystkiego: sukcesów, ale i także kobiet. Identyczny wygląd to ułatwia. Sprawa skomplikowała się w momencie, gdy jedna z ich kochanek odkryła prawdę. Bracia trochę się poróżnili, ale później wrócili do siebie, by poczuć, że takie życie rodzi coraz więcej komplikacji i konieczne jest rozdzielenie. Trudno jest jednak odciąć się od kogoś z kim spędziło się całe życie, a już jest to arcytrudne w momencie, gdy ta osoba z którą dzieliło się życie ma problemy. By pomóc trzeba się z nią zsynchornizować, a zatem jeszcze bardziej z nią połączyć, choć w przypadku bliźniaków wydaje się to już niemożliwe. Integracja w cierpieniu staje się dla bohaterów czymś więcej niż dla przeciętnego człowieka. Staje się pretekstem do ostatecznego rozdzielenia, które może być co prawda bolesne, ale jeśli obie strony ten ból czują to jakoś wydaje się to wykonalne. Tylko czy takie rozdzielenie nie będzie tożsame z unicestwieniem?
Na ogół bliźniacy nie są całkowicie identyczni. Różnią ich jakieś detale i to takie, które są na pierwszy rzut oka dostrzegalne. W przypadku braci Mantle jest inaczej, ale bynajmniej nie z powodu, że są grani przez tego samego aktora. Chodzi o podkreślenie tego jak bardzo są ze sobą połączeni, tego, że tak naprawdę stanowią jedno ciało. Bo co prawda jest Elliot, jest Beverly, ale jest też po prostu pan Mantle, który zatracił się w sobie, bo ciągły przymus dzielenia się może doprowadzić do tego zaburzeń w identyfikacji poczucia własnego "ja". Oczywiście, zaczyna się on przymusu, później człowiek nie uświadamia sobie, że to przymus, myśli, że to po prostu jak w tym przypadku braterskie poświęcenie, ale prawda pozostaje... Tak więc było ich trzech. Nie bez powodu kobieta, w której jeden z głównych bohaterów zaczął się kochać miała trzy macice, jak to stwierdził jeden z braci - "była mutantem". Jej obecność uświadomiła Elliota i Beverly'ego, że tak naprawdę to oni też są zmutowani. Trudno to zaakceptować, ale może trzeba? Bo jeśli się nie zaakceptuje, to mutanta trzeba zlikwidować...
Radość z posiadania bliźniaka może przerodzić się w przekleństwo. Owszem, posiadanie kogoś kto jest do nas podobny i możliwość kontaktu z nim gdy jest to konieczne to coś wspaniałego, gdy jednak stanowi się z nim jedność - to już duży problem. Bo stanowić jedność można tylko z drugą połówką...

 

http://www.filmweb.pl/film/Nieroz%C5%82%C4%85czni-1988-572

Kadr z filmu 1984 (1984). Produkcja: Wielka Brytania, Kanada; Rok 1984, Reżyseria: Michael Radford; Produkcja: Simon Perry; Dystrybucja: 20th Century Fox/Virgin Films

1984

Długo broniłem się przed obejrzeniem tego filmu. Wmawiałem sobie, że temat zniewolonego i nieustannie kontrolowanego społeczeństwa wpisuje się w główny nurt płynący niemalże ze wszystkich moich tekstów, a zatem nie ma po co tego powtarzać. Doszedłem jednak do wniosku, że w filmie "1984" może być coś nieszablonowego, coś zupełnie nowego, nieprzychodzącego na myśl gdy człowiek konfrontuje się ze światem "Wielkiego Brata". No i faktycznie pewne rzeczy uświadomił mi oparty na powieści Orwella ten fabularny obraz. Wojna, której nie ma, ale wszyscy myślą, że jest. Wojna, która zmierza ku końcowi, ale bardzo powoli, ciągnie się niemiłosiernie. To jeden z elementów indoktrynacji mającej na celu pełne zniewolenie społeczeństwa. Do kolejnych zaliczymy limitowanie ilości poszczególnych produktów przypadających na jednego obywatela, media do których przemawiamy, a one do nas czy fascynację karaniem nieposłusznych. Przekonywanie o poprawiającym się standardzie życie wzmocnione nieustannym przypominaniem o istnieniu wroga jest jednak fundamentem umożliwiającym pełną kontrolę nad ludźmi. Dzieje się to w perfidny sposób, bo poprzez objawienie ludziom pełnej prawdy i natychmiastowe jej skrytykowanie. Tylko taka krytyka jest najbardziej precyzyjna - nie można bowiem potępiać jakichś ogólników, bo wówczas każdy rozwinie je na swój sposób i zyska społeczne uznanie. Trzeba więc dobić prawdę i to całą prawdę. Tylko tak ludzie pójdą za kłamstwem, a tych, którzy mimo to jej hołdują uznają za wariatów. Heretycy nie są jednak od razu potępiani. Najpierw się ich zmienia, uzdrawia, a dopiero potem pozbywa. Mówi mu się, że jest samotny, przekonuje, że nie ma po co wracać. Tylko takie zobojętnienie sprawia, że jest gotów powiedzieć, że widzi pięć palców, choć podniesione są cztery.
Społeczeństwo musi zostać zdezintegrowane. Dlatego też promuje się nieangażowanie w związki, czy jednakowe ubrania, które maję odebrać cechy indywidualne. Wprowadza się też nowomowę, czyli zmniejsza liczbę słów używanych w danym języku. Mniejsza liczba synonimów to większa jednoznaczność wypowiedzi. I to plus, który przysłania minusy, a konkretnie jeden najważniejszy, którym jest zrównanie poziomu siły wypowiedzi, pozbawienie ich ładunku emocjonalnego. Tak wygląda antyutopijna wizja świata przedstawiona w filmie "1984". Z pewnością w rzeczywistości wszystko to nie będzie przerysowane, ale pewne podobieństwa zostaną zachowane. A może już są?
Czy można rozbić ten chory system? Zdecydowałem się na ten film również dlatego, by poznać odpowiedź i na to pytanie. Miłość. To chyba oczywisty sposób. Tylko to uczucie jest w stanie przezwyciężyć wszystko i choć można nim żyć nawet w stanie całkowitego zniewolenia to by się rozwinęło potrzebuje ono wolności. I tylko taka inspiracja jest w stanie dodać nam siły do walki. Miłość trzeba odszukiwać w pięknie indywidualności. Dostrzegać jej przejawy i się nimi zachwycać. Podtykać je nie tylko tym, którzy należą do wielkiej masy zniewolonych, ale również tym, którzy są bezpośrednio zniewoleni. Na nich działać, może i przede wszystkim na nich. Licząc na bunt tych "przeciętnych" możemy się przeliczyć. Historia bardzo współczesna pokazała to już wielokrotnie. Czas chyba na zmiany.
Dzisiejszy opis problematyczny filmu różni się bardzo od tych poprzednich. Przede wszystkim dlatego iż melodramat "1984" porusza arcyważny temat i pomimo iż od jego powstania minęło już ponad trzydzieści lat to nic nie stracił ze swojej aktualności. Metody usypiania społeczeństwa i wskazówki jak się obudzić z tego somnambulicznego transu zawsze pozostaną te same.
Na koniec chciałbym przedstawić parę cytatów. Nie zawsze mają one stricte dosłowny charakter, ale niosą bardzo dużo prawdy. Są to prawdziwie złote myśli, które trudno wyrugować z pamięci. Oby nigdy nikomu się to nie udało.

"Jestem agentem wroga. Sam nawet nie wiedziałem."
"Co mogę poradzić na to, że widzę to, co mam przed oczami?"
"Najważniejsze jest pozbawić człowieka przyszłości..."
"Jak jeden człowiek pokazuje, że ma władzę nad drugim? Przez cierpienie..."

 

http://www.filmweb.pl/film/1984-1984-3476

Kadr z filmu Kalwaria (Calvaire). Produkcja: Belgia, Holandia, Luksemburg; Rok 2004, Reżyseria: Fabrice Du Welz; Produkcja: Vincent Tavier, Michael Gentile, Eddy Géradon-Luyckx;

Kalwaria

Filmy kontrowersyjne, zwłaszcza, jeśli ta kontrowersja widoczna jest już w podstawowym opisie przykuwają uwagę. Moim zdaniem jest to lepszy sposób niż chwalenie sie znanymi aktorami i efektami specjalnymi. Żeby jednak sam film był udany potrzebne jest poza mocnym, czasem brutalnym, czasem wręcz niejadalnym jego aspektem coś, co nie tyle sprawi, że unikniemy objawów zatrucia niewygodną prawdą, co da nam sposobność by wrócić do świata żywych, ale tych naprawdę. Coś, co nada wartość naszemu cierpieniu, nie tylko temu, które może być związane z oglądaniem filmu, ale tego zwykłego, życiowego, które przypomina się patrząc na poszczególne sceny dramatu.
Jestem nieźle wściekły, gdy film się dobrze zapowiada, a potem jest klops. Forma i tak trochę już przerośnięta, przerasta się jeszcze bardziej, a o ziarnie treści po prostu zapomniano. Nie tylko włożyć w ziemię, nie tylko podlać, ale nawet sprowadzić z... własnego umysłu.  Na szczęście "Kalwarii" nie można zaliczyć do takiego koszyka z odpadami, choć pewnie wielu po przeczytaniu krótkiego opisu miałoby na to ochotę. Niespodziewane wydarzenie dla osoby, która jest znanym i lubianym piosenkarzem, czyli idolem (w pełni świadomym swej popularności) jest na ogół czymś nieprzyjemnym. Szybko próbuje się z tego wyjść, a kiedy szansa na wyjście jest łączona ze spełnianiem woli fanów, nawet tych, którzy pretendują jedynie do tego miana, bierze górę pokonując tym samym nawet skrajne okoliczności i dziwne zachowanie tych, którzy próbują pomocy udzielić. Artyści zazwyczaj nie są w taki sposób przedstawiani, a już na pewno w filmach dla nastolatków, gdzie to są zazwyczaj utożsamiani z zapatrzonymi w siebie egoistami. Idol zostaje zdominowany, najpierw ze względu na pokrewieństwo artystyczne (przyjaźń, która z niego wyrosła), później na... jego głęboko idące konsekwencje. Przypadki losu są sztuką, a dostrzegają je tylko artyści. I żyją interpretując jednocześnie te dzieła. To dla nich coś nierozerwalnego i utrwalają taki sposób egzystencji dodając wiele przenośni do swojego życia. Fanatyk swojej zmarłej żony szuka kogoś, kto ją zastąpi. Tak, fanatyk, bo choć prawdziwa miłość wygrywa ze śmiercią to nie potrzebuje udoskonaleń w postaci przerzucania uwagi na coś lub kogoś innego, zwłaszcza, że przy prawdziwej miłości istnieje świadomość niepowtarzalności uczucia. Fanatyzm może doprowadzić do sytuacji, w której miłość (jako ogólne uczucie nie skierowane ku konkretnej osobie) zostanie odczytane jako wyznanie, całkowicie szczere, tak jak twórczość. Coś jest nie tak - czuje to instynktownie Marc, czyli znany piosenkarz. Czyżby jednak artystyczna dusza pozwoliła mu zaakceptować nieco trudne do wytłumaczenia działania Bartela? Tak, ale do czasu. Do momentu, gdy odkryje, że twórczość zaszła zbyt głęboko i teraz jest w stanie jedynie prymitywnie walczyć o przeżycie. Wówczas jest już za późno. Zaczyna się to, co najgorsze - tortury zadawane w "dobrej wierzy" i ginąca nadzieja na ratunek... Prawie horror komediowy, ale widz wie, że jeśli tak to odbierze, to oznaczałoby, że nie utożsamia się z głównym bohaterem, co jest tutaj kluczowe, co jest przyczyną powstania "Kalwarii".
Męka Marca jest bliźniaczo podobna do męki Chrystusa. Jest jednak mała, a zarazem wielka różnica. Marc nie wkłada krzyża dobrowolnie, on go w ogóle nie dźwiga, tylko od razu zostaje przybity.
Przyznam szczerze, że oglądając film w reżyserii Fabrice Du Welz nie interesowało mnie to, czy Marc przeżyje, tylko jak "inscenizacja" męki Pańskiej wpłynie na Bartela. Czy utrwali w sobie przekonanie, że ci, którzy doprowadzili do śmierci Jezusa przyczynili się do zbawienia świata w równym, a może i nawet większym stopniu niż Bóg? Swoista prośba o takie zakończenie jednak minęła. Nadeszło bowiem coś o wiele boleśniejszego, a konkretnie teoretycznie mające nieść pomoc otoczenie, które na "zbawczą misję" chorej psychicznie osoby reaguje tak, jakby samo znalazło się w piekle i na niczym mu nie zależało. To ostrzeżenia dla społeczeństwa, które potrafi tylko uderzać bezwiednie akceptując wszelkie odstępstwa, doszukując się w nich szansy na kontynuację tego, co dobre.
Oglądanie świata przedstawionego w "Kalwarii" jest prawdziwą męką. Chciałbym powiedzieć, że każdego doprowadzi ona do zbawienia. Nie mogę tego jednak zrobić, bo jestem świadomy, że świat, w którym mężczyzna zastępuje kobietę, a krowa psa jest już całkowicie realnym i żyje w nim każdy z nas. Chciałbym powiedzieć, że wszyscy zrozumieją, że jeśli utraciliśmy coś cennego, to powinniśmy odszukać to w czymś innym. Bardzo bym chciał, ale wiem, że wszyscy chcą odnaleźć dokładnie to samo, a przecież dla ludzkości można umrzeć tylko raz, za to zabijać dla własnej przyjemności można nieskończenie wiele razy.

 

http://www.filmweb.pl/film/Kalwaria-2004-131594

bottom of page