top of page

W zeszłym roku doszło w Polsce do 574 zabójstw i 6097 samobójstw. Czyny te choć na pozór są czymś zupełnie innym, i w przekonaniu wielu łączy je tylko ludzka śmierć to są w istocie tym samym – świadomym pozbawieniem ludzkiego życia. W pierwszym przypadku wykorzystujemy do tego własne ręce, a w drugim cudze. Przyczyny są bardzo podobne: nienawiść i poczucie odrzucenia. A może i tożsame? Bo skoro kogoś nie odwodzimy od zamiaru samobójstwa, a nawet nie próbujemy dostrzec, że ma samobójcze myśli to może też go nienawidzimy? Bo na pewno go nie kochamy. W przeciwnym razie zareagowalibyśmy na to, że od nas odchodzi. Reagujemy jednak dopiero po fakcie – płaczem, z którego zdają się wydobywać słowa: „Dlaczego?”. A przecież zawsze gdy ktoś jest zabijany odpowiedź jest oczywista: „bo nie był potrzebny”.
Za ile zgonów odpowiada każdy z nas? Absolutnie nieprzypadkowych zgonów… Matematyka da boleśnie prostą odpowiedź odwracając pytanie na: „ile zabójców musiał każdy z nas w życiu powstrzymać…”.

Politycy wszelakich opcji przekonują, że niski przyrost naturalny to jedna z największych bolączek naszego państwa, która może doprowadzić do jego unicestwienia. Z tego też powodu instrumenty polityki prorodzinnej są tymi, które mają znaczenie priorytetowe. Czy jednak przynoszą spodziewane rezultaty? Niestety, nie. Od 1999 roku mamy w Polsce praktycznie ujemne tempo wzrostu liczby ludności.  Co prawda w latach 2008 – 2011 byliśmy na niewielkim plusie, ale już od 2012 roku liczba ludności Polski spada. Na nic więc polityka prorodzinna, skoro Polacy tak naprawdę dzieci nie chcą mieć, przynajmniej połowa z nich. Antykoncepcji nie można jednak tłumaczyć kiepską sytuacją materialną, brakiem gotowości do zadbania o syna czy córkę najlepiej jak się da (jakby się chciało). Bo ten brak gotowości powinien pociągnąć może nie tyle, co wyrzuty sumienia, co przynajmniej niemałą frustrację. Wygląda na to, że rozładowywania tej złości odbywa się w sposób, który poniekąd do niej prowadzi. Jaki w tym sens? Chyba żaden… Podobnie jak nie ma sensu seks jedynie dla zabawy. Po co więc tworzyło się związki?

Bójki, pobicia oraz sporty walki – czy mają ze sobą coś wspólnego? Na pozór nie, bo przecież w sporcie nikt nikogo do walki nie zmusza. Ale co to zmienia? Nic, choć może i zmienia, ale na gorsze. Bo skoro ludzie chcą ze sobą walczyć ot tak sobie, a inni nie potrafią się powstrzymać, by tego nie obejrzeć, to coś tu chyba nie gra. Pobicie na ulicy to rzecz nieprzyjemna, zwłaszcza jeśli my jesteśmy ofiarą. Walka na ringu, czy w klatce pod okiem lekarzy wydaje się jakimś naturalnym i pożądanym substytutem po którym nie powinniśmy mieć wyrzutów sumienia. Ale czy aby na pewno? Do bójek czy pobić dochodzi z różnych powodów – jednym z nich, a może i najważniejszym są pieniądze. A jak jest ze sportami walki? Przecież ci, którzy stają naprzeciw siebie nie walczą za nic. Otrzymują za to niemało forsy. Od kogo? Po części od nas, jeśli oczywiście zdecydujemy się daną walką obejrzeć. Oglądamy ją z ekscytacją, niemal zawsze wczuwając się w jednego z zawodników. Myślimy sobie: „Przywal temu drugiemu, przywal. Pokaż, że jesteś silniejszy, pokaż kto tu rządzi!”. A czy przypadkiem podobne emocje nie towarzyszą osobom uczestniczącym w bójkach. Też przecież chodzi o pokazanie kto jest mocniejszy…
Oglądanie walk na ekranie telewizora to poniekąd uczestnictwo w nich samych, a w pewnym sensie uczestnictwo także w bójkach, które przypomnijmy mają w Polsce charakter przestępczy. Nie chcę obrażać tych, co oglądają w telewizji sporty walki, ale chce uświadomić podobieństwa między tym co na ringu, a na ulicy. Uświadomić, że podczas gdy ogląda się pasjonujący pojedynek , ktoś gdzieś na świecie zadaje komuś śmiertelne ciosy. Oglądanie sportów walki to nie przestępstwo, ale współczesna forma odreagowywania stresu rozładowywania emocji, które powodują, że do pobić w Polsce dochodzi relatywnie rzadko. Ale czy aby na pewno to jest najlepszy sposób?

Zdjęcie w tle: Wikimedia Commons

Nie chodzi mi o to, by wszyscy Polacy przestali pić alkohol, ale o to, by nie robić z niego jedynego oswobodziciela ze stresów dnia powszedniego. A aż 11% mężczyzn i 2% kobiet pijąc alkohol codziennie przyznaje mu właśnie takie miano. To już nawet nie chodzi o kwestie zdrowotne, ale o zwyczajne panowanie nad sobą. Co dziesiąta pijąca osoba w Polsce pije po to, by wprowadzić się w stan upojenia alkoholowego. A przecież to alkohol zaburza logiczne myślenie i nierzadko leży u podstaw zachowań agresywnych. Czy gdyby nie nadużywanie alkoholu  nasz świat nie byłby piękniejszy? Czy gdyby nie on nie doszłoby do wielu zabójstw, że o niecelowych pozbawień życia w wypadkach samochodowych nie wspomnę? Skoro ponad 27% z nas alkoholu nie pije, to chyba można relaksować się z pełną świadomością. Pełną świadomością nie tylko tego, co dzieje się w najbliższym otoczeniu, ale również tego, że zbyt częsty relaks poprzez alkohol to po części usprawiedliwianie tych, którzy będąc w stanie upojenia popełnili przestępstwa. Trzeba to sobie uzmysłowić.

To porażająca kwota. Jej globalny wydźwięk trochę pociesza, ale wcale nie powinien. Pociesza też to, że przecież dzięki sprzedaży alkoholu do budżetu trafia sporo pieniędzy. Jak ja zatem śmiem mówić o „marnowaniu”? Owszem, trafia – rocznie około 10 miliardów złotych z akcyzy (o VAT nie wspomnę, bo nie tylko alkohol jest nim objęty), co daje jednak tylko około 4% dochodów budżetu państwa. Pewnie zasmuciłem teraz tych, którzy wierzyli, że to dzięki piwie, wódce i winie Polska trzyma się jeszcze w posadach. Ojej, gdyby naprawdę tak było… Ale nie jest. I to powinno nas cieszyć. Polska – kraj w którym 100% mieszkańców to abstynenci. Utopia? Na pewno, ale to bardzo przyjemna wizja. Nie ma co się zasłaniać tym, że alkohol to nie tylko wpływy z akcyzy, ale i mnóstwo miejsc pracy w branży alkoholowej (nie tylko przedsiębiorstw produkujących, ale także pubów czy barów). Zastąpienie napojów alkoholowych sokami i wodą, a relaksu związanego z upojeniem sprawiłoby innymi jego (bardziej kulturalnymi) formami sprawiłoby, że rozwinęłyby się inne branże, a zatem one przejęłyby tych ludzi. Spadek akcyzy zostałby zneutralizowany wzrostem wpływów z VAT, a ponadto państwo polskie zyskałoby bardzo wiele. Policja nie musiałaby tracić czasu na ściganie nietrzeźwych kierowców np. w postaci akcji na drogach związanych z długimi weekendami. Na drogach nie dochodziłoby do tylu wypadków – w końcu można by ścigać świadomych przestępców. Co więcej państwo polskie nie musiałoby wydawać mnóstwa forsy na walkę z alkoholizmem, na kampanie społeczne, a kolejki do lekarzy czy do szpitali na zabiegi byłyby krótsze, bo mniej ludzi cierpiałoby na dolegliwości do których doprowadza nadmierne spożywanie alkoholu. Oczywiście, wizja Polski, która z dnia na dzień wyrzeka się alkoholu jest nierealna, ale rosnący odsetek niepijących już tak. I na to liczmy. Bo tylko oni tak naprawdę są w stanie poczuć czym są oszczędności związane z odstawieniem alkoholu (abstynenci pierwotni nie znają takiego pojęcia). Oczywiście, alkohol będzie trzeba czymś zastąpić i w wymiarze konsumpcyjnym i relaksacyjnym, ale na pewno i tak wyjdzie się na plus. Co zrobić z oszczędnościami? Na pewno zerwanie ze złem jakim jest alkohol nie doprowadzi do sytuacji, w której „dary” (bo tak trzeba te zaoszczędzone pieniądze nazwać) pójdą na większe zło. Najważniejsze jednak to uwierzyć, jeśli nie w to, że można całkowicie zrezygnować z picia, to, przynajmniej w to, że można ograniczyć jego ilość. W końcu 27,3% osób w wieku 15 lat i więcej nigdy nie piło alkoholu, a jak pokazuje raport WHO aż 21% osób z tej grupy nie pije alkoholu od roku (dane z 2010), co daje łącznie 48,3% czasowych i stałych abstynentów. A są państwa, w których alkoholu nie pije nawet 90% społeczności! Więc jest to możliwe. Realne jest także to, by Polacy pili mniej. Obecnie w naszym kraju spożycie alkoholu na jedną osobę (w wieku co najmniej 15 lat) wynosi 12,5 czystego alkoholu etylowego. A w pierwszej połowie lat 60-tych piliśmy prawie dwa razy mniej.
Może być inaczej. Wystarczy uwierzyć po pierwsze w to, że pieniądze na alkohol to pieniądze zmarnowane, a po drugie, w to, że można to marnotrawstwo zakończyć.

Zdjęcie w tle: Wikimedia Commons

Czy są jakieś osoby, które nigdy nie bawiły się w dom? Chyba nie, bo nie mam na myśli tu jedynie zabaw lalkami, czy już idąc wyżej z domkiem dla lalek (do których przyznają się jedynie dziewczynki, choć chłopcy też mieli na ogół z tym niemałą styczność), ale jak chociażby inne formy np. budowa domów z klocków (czyli „dorosłość pełną gębą” do której chłopcy się już nie wstydzą). Dla ułatwienia jednak w niniejszym tekście będę się odwoływał przede wszystkim do iście bajecznego świata domków z lalkami. Co jest cechą główną tego typu zabaw? Przede wszystkim nagły przeskok w dorosłość, a zatem z pominięciem ważnego okresu dojrzewania. Ponadto nie można zapominać o tym, że jak każda zabawa tak również ta w dom trwa tylko pewien czas, tzn. jest przerywana skrzeczącą rzeczywistością, która choć w dzieciństwie nie jest jeszcze zbyt przerażająca (bo trzeba pójść do przedszkola, zjeść kolację czy umyć ząbki) to i tak nierzadko kończy się płaczem. Ten szloch jednak szybko przemija, no na pewno o wiele szybciej niż w przypadku dorosłego życia. Tam bowiem przerwane zabawy to powrót do świata przesiąkniętego obowiązkami. Nic więc dziwnego, że rozstanie z wyimaginowanym obrazem rzeczywistości jest takie bolesne. Ale konieczne…
Zacznijmy od zabaw w męża i żonę. W ubiegłym roku w Polsce liczba ofiar przemocy domowej wynosiła ponad 86 tysięcy, z których największy udział miały żony. Wiem, że wiele kobiet usprawiedliwia się tym, że przed ślubem wszystko było OK., że facet był taki kochany, że nic wskazywało, że w końcu zacznie bić. Ale to jest tylko dowód na to, że ludzi nie połączyła miłość, a co innego: społeczny przymus, w tym naciski ze strony rodziców czy dziecko w drodze. Krótki okres narzeczeństwa nie sprzyja dobremu poznawania, przekonywaniu się, czy nie mamy przypadkiem do czynienia jedynie z zauroczeniem, a nie z prawdziwym głębokim uczuciem. Paradoksalnie brak miłości nie sprawi, że ludzie zaczną się nienawidzić (bo przemoc jest tego wyrazem), tylko ponosi za to winę odmienne spojrzenie na świat (różna hierarchia wartości, a w udanym związku musi być taka sama) oraz niedopasowanie pod względem cech charakteru. Wady i zalety małżonków powinny być niejako przeciwstawne, tzn. jeżeli kobieta jest niecierpliwa to mężczyzna powinien być cierpliwy. Jedna ze stron widząc zaletę drugiej stara się nie dopuszczać do głosu analogicznej wady i zachowując się tak oddziałuje na drugą stronę w podobny sposób.  Jeżeli natomiast małżonkowie mają takie same wady i zalety to  nastąpi ich skumulowanie i będziemy mieli wielkie radości z mocy tych pozytywnych cech i kłótnie (oraz przemoc) spowodowane nasileniem się tych negatywnych. Ale żeby to zrozumieć potrzeba wiele lat bycia razem przed ślubem, a nie postępować tak jak bawiąc się lalkami – bez ślubu, bez narzeczeństwa tylko do razu szczęśliwe życie razem. W zabawach jest ono takie radosne, bo można je łatwo przerwać – nie chodzi się przecież non stop z zabawkami, a dorosłe życie to ciągła obecność drugiej strony. Zabawki też nie uderzą, a człowiek już może i w ten sposób budzi z somnambulicznego transu dając do zrozumienia, że zachowywaliśmy się jak dzieci. Tak, my, bo za przemoc domową winę zawsze ponoszą obie strony, zarówno osoba bijąca, jak i bita. Wchodzenie w związek małżeński, zakładanie rodziny to bowiem oznaka dojrzałości, czyli świadomych wyborów. Polskie prawo daje jednak możliwość przerwania małżeństwa. W 2013 roku z tego prawa skorzystało 66 tysięcy par. Nie zawsze przemoc była powodem rozwodu, czasem po prostu brak dopasowania ale przede wszystkim brak miłości, która przezwycięży przecież wszystko. Lalki można wyrzucić – tak to prawda. Mentalne bycie dzieckiem przekłada się już na całkowicie odpowiedzialne, dorosłe decyzje. Tylko dlaczego żeby wziąć ślub trzeba mieć ukończone 18 lat?
Teraz nasze dzieci. W zeszłym roku popełniły aż 71 tysięcy przestępstw. Kto za nie odpowiada? Niestety rodzice, bo łamanie prawa przez dzieci jest dowodem, że wychowywanie traktują jako zabawę. Spójrzmy na dziewczynkę, która bawi się lalką. Nie musi przechodzić dziewięciomiesięcznego „okresu przygotowawczego” oznaczającego mdłości o poranku, skurcze łydek, bolące plecy i zmienne nastroje. Co więcej nie jest skazana na nocny płacz dziecka, bo nocą śpi zapominając, że została przecież „matką”. I wielu współczesnych rodziców postępuje podobnie – niedojrzałość objawia się kłótniami kto ma wstać do płaczącego maluszka, czy frustrację kobiet, że nie maja czasu o siebie zadbać, czy mężczyzn, że partnerki nie mają dla nich czasu. Zauważmy też że lalka - dziecko nie dorasta, nie starzeje się szybciej od rodzica tak jak w telenowelach, co jeszcze by można wybaczyć, ale jej małoletnia opiekunka (czasem opiekun) nie jest też jej w stanie zastąpić lalkami w starszym wieku (okresie przed okresem dojrzewania i wczesnym okresie dojrzewania) bo na rynku takich praktycznie nie ma (dominują dorosłe – np. Barbie czy Ken). A przecież zgodnie z porzekadłem „Małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”  zajmowanie się dzieckiem w okresie niemowlęcym to pikuś w stosunku do tego, co będzie potem. Pseudodorośli nie wiedząc jak postępować w takiej sytuacji dzieci w wieku już kilkunastu lat traktują jak lalki zabawki – trochę się nimi pozajmują, potem odłożą w kąt. Młody człowiek nie wie, co ma wówczas myśleć – nie wie czy rodzice kochają go czy nie. Poszukuje czegoś co wypełni czas spędzany samotnie, bez poczucia, że jest synem czy córką. I dlatego młodzież pakuje się w tarapaty. Uproszczeniem jest stwierdzenie, że ktoś wszedł po prostu w złe towarzystwo – gdyby bowiem rodzic był jego towarzyszem nie musiałby  szukać innych pseudoprzyjaciół. Bardzo często jest więc tak, że dzieci decydują się na łamanie prawa nie dlatego, by rodzice w końcu się nimi zajęli (by policja ich do tego zmusiła), ale po prostu, by czymś wypełnić pustkę,  poczucie samotności. Bycie kochanym przez rodzica to unikalne uczucie, więc  jego domniemany substytut musi być czymś wielkim np. skokiem adrenaliny związanym z kradzieżą.
Aż 224 621 zabaw w dorosłych zostało w zeszłym roku przerwanych. Niestety, to jedynie wierzchołek góry lodowej, bo wiele osób wstydząc się braku dojrzałości nie chce ich przerywać lub też jeszcze swojej niedojrzałości nie odkryło.

 

My, Polacy bardzo lubimy podkreślać jacy to jesteśmy odważni. Niestety, na ogół to tylko puste słowa za którymi nie idą czyny. Bardzo długo zastanawiałem się jakie dane statystyczne, jakie liczby przytoczyć, by uzasadnić swoją tezę. Trudność nie polegała jednak na znalezieniu ich, tylko wyborze spośród dziesiątek pokazujących prawdę o naszej odwadze danych. Wybrałem więc te najbardziej oddziałujące na wyobraźnię.
Jedna z reklam telewizyjnych mówi: „Dla nas wszyscy jesteście bohaterami domu!”. Szkoda, że Polacy za bardzo sobie wzięli ją do serca (i to jeszcze zanim została nakręcona!). Nie ograniczyli jej wydźwięku jedynie do sfery remontowej, ale do każdej innej, i co więcej nie zrobili z siebie „bohaterów domu”, tylko „bohaterów w domu” i to w negatywnym znaczeniu. W 2010 roku ponad trzy czwarte przestępstw uszczerbku na zdrowiu zostało dokonanych w domach lub mieszkaniach, podobnie jak niemalże wszystkie gwałty. Najswobodniej czujemy się u siebie i dlatego właśnie we własnych czterech kątach pokazujemy prawdziwe oblicze. I to ma być odwaga? Nie, to tchórzostwo. Czemu Polacy na ulicy nie pokazują jak są silni, jak potrafią zdominować drugiego człowieka? Bo mogą stracić, to co mają poza domem, czyli społeczne uznanie? Wychodzi na to, że tak… Odwaga idzie więc w kąt.
Jesteśmy „odważni” również wtedy, gdy nikt nie wie, że to my, gdy zachowujemy anonimowość. To taka „odwaga” pokazywana samemu sobie, ale jej konsekwencje są odczuwalne dla innych. W 2012 roku mieliśmy prawie 500 przypadków fałszywych alarmów bombowych. Stracono mnóstwo pieniędzy na akcje ewakuacyjne oraz poszukiwania osób, które zgłosiły „podłożenie bomby”. I po co to wszystko? Dla prymitywnej samorealizacji. Dlaczego te osoby się nie przedstawiały? Przecież zyskałyby przez to sławę? Podobnie jak w pierwszym przypadku: mogłyby za dużo stracić. Owszem i tak straciły, ale dzięki anonimowości (w poprzednim przypadku była to prywatność) o wiele mniej niż gdyby się ujawniły. Analogicznie możemy odczytywać odwagę w sieci. Tutaj już danych statystycznych brak, ale wystarczy wejść na forum, by odkryć jak fikcyjne nicki rozbudzają w nas „odwagę”. Obrażanie innych i to już w wersji hard czasem przechodzi na sferę trochę już bardziej „nieanonimową”, bo  ktoś komentuje przy  pomocy portalu społecznościowego, więc widać jego imię i nazwisko, ale przecież kto zidentyfikuje danego Adama Nowaka? Zresztą kto będzie szukał? Wszyscy przecież wylewają swoje żale w sieci. I takie naśladownictwo ma być formą odwagi? Skąd, chcesz pokazać, że nie jesteś tchórzem to zrób sobie nadruk na koszulce i tam wyraź swoją opinię o homoseksualistach, księżach, czy rządzie. Pokaż, że jesteś odważny, że wylewane pomyje nie maja jedynie wirtualnego charakteru. Co? Zabrakło odwagi?
„Odwagi” dodaje również przewaga. W zeszłym roku aż co piąty wypadek samochodowy był spowodowany nieposzanowaniem pieszego, odczuwaną dominacją nad nim. „Przecież ja poruszam się samochodem, piesi się nie liczą. Jak chcę, to mogę ich pozabijać!” – tak, to właśnie to podświadome przekonanie połączone jeszcze z brakiem cierpliwości doprowadziło do wielu ofiar śmiertelnych. Jak chciałeś skrzywdzić, pokazać, że jesteś silniejszy to trzeba było wyjść z auta. I powalczyć jak równy z równym. Skoro samochód, a konkretnie jazda nim dodaje ci „odwagi” i „pewności siebie” to serdecznie Ci współczuję…


 

Obraz w tle: "Campfire and sparks in Anttoora 3" by kallerna - Own work. Licensed under Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 via Wikimedia Commons - http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Campfire_and_sparks_in_Anttoora_3.jpg#mediaviewer/File:Campfire_and_sparks_in_Anttoora_3.jpg

Tym razem bez danych statystycznych, bo takich nie ma, a nawet gdyby były to nie oddawałyby dobrze rzeczywistości. Niestety, ale nawet w anonimowych ankietach nie przyznajemy się do prawdy o nas samych. Dobrze, że przynajmniej robimy to przed samym sobą. Oj, chyba też nie. Więc może pora zacząć. Niech każdy pomyśli teraz, co było największym sukcesem w jego dotychczasowym życiu, w ujęciu prestiżu materialno-zawodowego. Niech zastanowi się co do niego doprowadziło – jaka jest główna przyczyna zajścia aż tak wysoko? Czy jest nią jedynie ciężka praca? Czy była współmierna do efektów? A może przypadek, bo umiarkowane zaangażowanie połączone z brakiem innej osoby pretendującej do miana lidera poniosło bardzo wysoko? A może już od urodzenia stałeś nie na pierwszym szczeblu drabiny (że o ziemi nie wspominając…), tylko na drugim, albo nawet i na trzecim? Może łatwiej było ci się wznieść na wyżyny, bo nie musiałeś się zbytnio męczyć, może już od najmłodszych lat byłeś przyzwyczajany do patrzenia na innych z góry? Może jednak prawda jest zupełnie inna? Może bolesny upadek – nieszczęśliwy wypadek spowodowany Twoją głupotą, choroba wyniszczająca organizm, czy też złamanie prawa i pobyt w zakładzie karnym – spowodowały przy udziale jakiegoś dobroczyńcy, który wyciągnął rękę, choć wcale nie prosiłeś (znalazł się po prostu w odpowiednim miejscu i czasie) i podniósł Cię wyżej niż miejsce z którego spadłeś, że jesteś tam, gdzie jesteś. Było tak? Czy też osiągnąłeś sukces dzięki chamskiemu zachowaniu, przyciągnąłeś zwolenników, którzy podobnie jak Ty uważają, że tylko kontrowersyjnymi metodami można zabłysnąć? Tylko, że im brakuje odwagi, a Ty zaryzykowałeś i opłaciło się. Choć wcale nie musiało...

A może przypadkiem dowiedziałeś się czegoś ważnego, zdobyłeś najcenniejszą rzecz, którą jest w dzisiejszych czasach jest informacja i bez żadnych skrupułów wykorzystałeś ją by móc bez ciężkiej pracy osiągnąć to nad czym inni męczą się całe lata? Jak to z Tobą było?

 

 

bottom of page