top of page

DLACZEGO?

Foto: "Clouds over the Atlantic Ocean" by Tiago Fioreze - Own work. Licensed under Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 via Wikimedia Commons - http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Clouds_over_the_Atlantic_Ocean.jpg#mediaviewer/File:Clouds_over_the_Atlantic_Ocean.jpg

NIEZBADANE OCEANY

Ziemskie oceany, choć pokrywają ponad 70 procent powierzchni Ziemi, zbadane są w mniej niż jednym procencie. Oznacza to, że wiedza o naszym „rodzinnym domu” jest bardzo uboga. Czemu nie chcemy zbadać korzeni, bo to ponoć w wodzie narodziło się życie? Zamiast tego badamy Wszechświat oraz cząstki elementarne. I od nich chcemy uzyskać odpowiedź: „Jak to się stało, że żyjemy?” Pomyślmy co by było gdyby pieniądze przeznaczone na eksplorację kosmosu, bezzałogowe i załogowe loty, misje kosmiczne, wystrzelenia sond, które to nieraz miały na celu jedynie nadanie prestiżu oraz wydawane na „rozbijanie” atomów, budowę Wielkiego Zderzacza Hadronów przeznaczono na badanie ziemskich oceanów, przesunięcie się z płytkiej przybrzeżnej strefy i pójście dalej… Czy na pewno poszerzyłoby to jedynie katalog znanych gatunków organizmów wodnych, czy może dałoby jednak odpowiedź na to, co nie daje „przedzieranie się” przez Wszechświat oraz „kładzenie pod lupę” najmniejszych cząstek materii. One bowiem dają nam praktycznie jedynie teorie, które mogę nigdy nie zostać potwierdzone lub obalone. Czyżby strach przed pewnikami sprawiał, że rezygnuje się z badania ziemskich oceanów?

Ilustracja: "Male template with organs" by Mikael Häggström - All used images are in public domain.. Licensed under Creative Commons Zero, Public Domain Dedication via Wikimedia Commons - http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Male_template_with_organs.svg#mediaviewer/File:Male_template_with_organs.svg

ZA DUŻO CZŁOWIEKA W CZŁOWIEKU?

Czy wiecie, że człowiek może żyć bez wyrostka robaczkowego, śledziony, pęcherzyka żółciowego, a nawet utracić jedną nerkę i trzy z czterech gruczołów przytarczycznych i nadal żyć? Co więcej bez żadnych poważniejszych konsekwencji można też usunąć trzy czwarte tarczycy i wątroby. Są również inne organy bez których człowiek może funkcjonować, ale życie to będzie raczej egzystencją, czyli lekko mówiąc mieć charakter niezbyt komfortowy. Prawie wszystko mamy w nadmiarze. Dlaczego tak jest? Czy to sprawka Boga, który jako genialny architekt dał nam pewną nadwyżkę nad to, co potrzebujemy, bo chciał byśmy mimo szaleństw, głupstw, które popełniamy mieli drugą szansę, a zatem mogli żyć, mieli czas na to, by się poprawić? A co gdyby już utrata jednego palca była dla człowieka nierozerwalnie tożsama ze śmiercią? Może wówczas nie zachowywalibyśmy się aż tak ryzykowanie? Prowadzili auto bez jakichkolwiek przekroczeń prędkości, zdrowiej się odżywiali i do minimum zredukowali uprawianie sportów ekstremalnych (lub też zmienili pojęcie” ekstremalności”)? Coś czuję, że tak właśnie by było. Cóż za ironia, że lepsze życie to odcięcie się od tego, co nam ofiarowano…

Foto: "Egepg1". Licensed under Public domain via Wikimedia Commons - http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Egepg1.jpg#mediaviewer/File:Egepg1.jpg

NIEPRZEWIDYWALNE TRZĘSIENIA

Przewidywanie trzęsień Ziemi jest tożsame z wróżeniem z fusów. Nie zawsze taki pogląd był dominujący, bo wielokrotnie próbowano udowodnić, że trzęsienia Ziemi przepowiedzieć się da.  Sporo zajęło naukowcom czasu dojście do tego, że trzęsienia Ziemi to „samoorganizujące się katastrofy”, a zatem zjawiska, które podobnie jak w przypadku lawin, mogą zostać zapoczątkowane nawet najmniejszym zakłóceniem. Czy nieprzewidywalność Ziemi nie jest przypadkiem czymś co ma nauczyć nas szacunku do niej? Bo gdyby każde trzęsienie Ziemi można było przewidzieć to żylibyśmy bez strachu, że coś nas może zaskoczyć, a zatem pewnie eksploatowali naszą planetę jeszcze bardziej niż teraz. Co więcej żylibyśmy może w mniejszym strachu jeśli chodzi o zagrożenie życie i zdrowia, ale z drugiej strony trochę jak na szpilkach, bo gdyby przewidziano silne trzęsienie Ziemi to konieczna byłaby ewakuacja, a zatem coś co dziś praktycznie znamy tylko z ćwiczeń. Ekstremalnie silne trzęsienia Ziemi zdarzają się jednak niezwykle rzadko, a mniej więcej raz na 50 – 100 lat trzęsienie Ziemi dotyka wielkie miasto. To jednak tylko statystyki, które jednak pokazują, że ta rzadkość silnych wstrząsów jest dla nas dobrodziejstwem. Gdyby były częstsze, to być może łatwiej by można znaleźć sposób na ich prognozowanie, ale wówczas i szpilki na których byśmy siedzieli byłyby o wiele ostrzejsze…

Ilustracja: "Olber's Paradox - All Points" autorstwa Kmarinas86 - http://en.wikipedia.org/wiki/Image:Olber%27s_Paradox_-_All_Points.gif. Licencja Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 na podstawie Wikimedia Commons -

CIEMNA NOC

Dlaczego w nocy jest ciemno? Pierwsza odpowiedź przychodząca na myśl - czyli, gdyż w okresie tym nie padają na dany obszar promienie słoneczne jest owszem i prawdziwa, ale nie wyjaśnia Paradoksu Olbersa. Bo skoro patrząc w jakimkolwiek kierunku patrzę na jakąś gwiazdę to Wszechświat powinien być nieprawdopodobnie jasny. Bowiem co prawda blask gwiazd słabnie wraz z odległością, to liczba gwiazd zawarta w coraz to większej przestrzeni rośnie, a zatem te zjawiska powinny się nawzajem znosić. Dziś wiemy jednak, że Wszechświat się rozszerza, a zatem w pewnym momencie galaktyki znajdują się ta daleko od nas, że nie dociera do nas ich światło. Jednak nie jest to jedyna przyczyna „ciemnych nocy”. Kluczowe znaczenie ma również stosunkowo niewielki wiek Wszechświata przez co jest on wypełniony gwiazdami, które dość niedawno zaczęły świecić i ich światło nie wypełnia jeszcze rozszerzającej się przestrzeni. Ale co jeśli Wszechświat zamiast niespełna 14 mld lat miałby 140, tzn. gdyby życie na Ziemi pojawiło się dopiero za ponad 100 miliardów lat? Nie można jednoznacznie stwierdzić, że ekspansja Wszechświata znów by zatriumfowała, a zatem nieustanny dzień polarny na kuli ziemskiej mógłby stać się czymś rzeczywistym. Dziś mamy do czynienia z nim jedynie w strefach podbiegunowych, ale i tam ustępuje on miejsca „normalnym” nocom i dniom, a później całkowitym ciemnościom (noce polarne). Mieszkańcy tych rejonów znoszą to ciężko, ale z racji iż nie ma ich zbyt wielu to nie robi im się  z tego powodu jakichś wyrzutów. Co by jednak było gdyby „jasne noc” (może niecałkowicie, ale o wiele jaśniejsze niż dziś) objęłyby cały świat? Czy wówczas nie zmuszono by nas do redukcji czasu przeznaczonego na sen? Zamiast 8-9 godzin zdecydowano by się skłonić nas do 3-4 godzinnego snu w specjalnych, absolutnie zaciemnionych pomieszczeniach, a potem znów do pracy? Wersja świata funkcjonującego naprawdę 24 godziny na dobę byłaby całkiem realna. Czy nie czas podziękować Bogu za to, że wszystko pięknie gra (pojawienie się życia tylko w odpowiednim momencie i tylko jedno „Słońce”) - noce są ciemne i długie?

Zdjęcie: Image courtesy of [FrameAngel]at FreeDigitalPhotos.net

SEN PRZERWANY PRZEZ SNY

Jeśli przebudzimy się w czasie snu to go pamiętamy, jeśli nie to na ogół nie jesteśmy świadomi, że cokolwiek nam się śniło. Większość z nas nie ma jednak pełnej wiedzy (tzn. poznanej do tej pory) o snach. Wszyscy jednak są świadomi (bo odczuwają to na własnej skórze), że przebudzenia w nocy są czymś powszechnym. W sumie nie można byłoby się bez nich obyć – to, że śpimy nie wyklucza tego, że nasze życie lub zdrowie jest zagrożone. Z tej racji człowiek nie śpi jednym snem. Wyróżnia się dwie zasadnicze fazy snu: sen wolnofalowy (SEM), kiedy to tempo metabolizmu człowieka ulega znacznemu zmniejszeniu, spada ciśnienie krwi, zwolnione zostają oddechy i rytm serca, nerki produkują mniej moczu, a pokarm wolniej się trawi (czyli zapadamy w głęboką nieświadomość – ciało odpoczywa i się regeneruje) oraz sen paradoksalny (REM), który charakteryzuje bardzo duża aktywność mózgu, a zatem jest to taki lekki sen, który łatwo może zostać przerwany. W fazie tej pojawiają się marzenia senne. Czy przypadkiem nie jest więc tak, że sny mają nadać sens tym niespodziewanym pobudkom? Na ogół przebudzenia nie są spowodowane niczym niebezpiecznym, ale mózgowi trudno to zidentyfikować, bo narządy zmysłów są albo wyłączone (wzrok), ale odbiór otrzymywanych przez nie treści jest mocno ograniczony (słuch czy dotyk). Sny, które przecież odzwierciedlają nasze pragnienia, lęki i obawy po analizie mogą pomóc nam w prowadzeniu szczęśliwego życia. Tak więc „dodanie” ich do koniecznych faz lekkiego snu nadaje sens przypadkowym przebudzeniom. Jeśli jednak do nich nie dochodzi to snów nie pamiętamy, co oznacza, że ich znaczenia nie można też wyolbrzymiać. Co by jednak było gdybyśmy jednak pomimo przebudzeń w nocy pamiętali wszystkie nasze sny (a w ciągu nocy śnimy od czterech do siedmiu snów)? Życie byłoby z pewnością inne. Trudno byłoby nam określić, czy wspomnienie do którego się odwołujemy było prawdziwe, czy jedynie wytworem naszego umysłu. Z pewnością wówczas nie tylko nie analizowalibyśmy znaczenia marzeń sennych, ale nawet starali się z nimi walczyć na rozmaite sposoby, np. farmakologicznie. Niestety, ale leki, które umożliwiają zaśnięcie i wyeliminowanie sennych marzeń powodują, że człowiek nie odpoczywa jednak dobrze. Fazy lekkiego snu stanowią więc też niejako formę wspomagania regeneracji ciała w fazie snu wolnofalowego. W konsekwencji musielibyśmy się jeszcze bardziej wspomagać się pobudzaczami  z kawą na czele, a sen skrócić do minimum, bo taki przyniósłby w danych warunkach większy relaks niż dłuższy. Tak więc pobudki, które czasem nas irytują, przynoszą chyba więcej korzyści dla naszego ciała niż szkód.

ZDOLNOŚĆ DO POTOMSTWA

Człowiek stosunkowo w młodym wieku staje się zdolny do rozmnażania płciowego. Dziewczynki średnio około 13. roku życia mają pierwszą miesiączkę, a chłopcy mniej więcej rok później są już gotowi do ejakulacji. Nierzadko jednak zdarza się, że możliwość zostania rodzicem pojawia się już wcześniej. Lina Medina z Peru zaszła w ciążę nie mając nawet pięciu lat! Jeśli chodzi o rekord w kategorii najmłodszy ojciec świata to obecnie należy on do dwunastolatka, choć ustalenie, czy chłopcy we wcześniejszym wieku nie są zdolni do wytrysku z oczywistych względów nie jest możliwe. Zostawmy jednak te rekordy na boku i przejdźmy do przeciętnego wieku w którym możliwe jest już zostanie rodzicem. Dlaczego już większość uczniów gimnazjum jest w stanie spłodzić dziecko, choć nie są do tego przygotowani? Nie chodzi to tylko o zapewnienie swojemu potomkowi materialnego bytu, ale o samą społeczną dojrzałość, najzwyklejszą zdolność do wychowywania? Niektórzy pewnie odpowiedzą, że po to, by już aktywność seksualna podejmowali, ale z zabezpieczeniami oczywiście. Przecież przed laty pewna szwajcarska firma wypuściła na rynek specjalne, mające mniejszy obwód prezerwatywy dla chłopców w wieku 12-14 lat! Najwyraźniej niektórzy wychodzą z założenia, że wczesna pojawiająca się zdolność do prokreacji jest po to, by poznać własne ciało, „pobawić” się z kolegami czy koleżankami, czyli przygotować się na właściwe, późniejsze, bardziej poważne (?) seksualne współżycie. Wychodzą z założenia, że ma to zapobiec późniejszym frustracjom seksualnym z powodu niedopasowania seksualnych „umiejętności” partnerów. Ja jednak uważam, że przyczyna jest zupełnie inna. Napięcie seksualne w tak młodym wieku jest po prostu jednym z elementów przygotowania do dorosłego życia, w którym to przecież z bodźcami seksualnymi będziemy się stykać na każdym kroku. A zatem by nasze dorosłe życie było udane, a zatem nie kręciło się wokół seksu to szybko musimy nauczyć się panować nad swoimi popędami. Lepiej chyba by okres „rozbuchania seksualnego” przypadał na czas kiedy do decyzji w kwestii zawodowego ukierunkowania jeszcze trochę pozostało niż gdyby miało to być w momencie gdy już tą decyzję podjęliśmy. Wyobraźmy sobie co by było gdyby człowiek był zdolny do zostania rodzicem dopiero w wieku dwudziestu, czy dwudziestu paru lat. Jak by wówczas wyglądały studia, czy początek zawodowej kariery? Napięcie seksualne z pewnością przeszkadzałoby w przyswajaniu wiedzy i umiejętności z danej dziedziny co mogłoby doprowadzić do wielu problemów, zwłaszcza, że w czasie tym nie miałby kto nas upilnować. Nawet jeśli we wspomnianym wcześniej wieku mieszka się z rodzicami to i tak nie mają oni takiego wpływu na nasze życie jak wcześniej. Tak więc chyba lepiej, że w tak młodym wieku osiągamy dojrzałość płciową. Choć tak sobie myślę, że jeśli okres pokwitania zaczynałby się później to i wiek pełnoletniości byłby inny niż 18 lat, na przykład 21 czy nawet 24. Tylko czy wówczas byłby to również wiek, do którego każdy z nas ma obowiązek się uczyć, czy też już wcześniej zagoniono by  młodych do pracy? Stawiam na to drugie i wiążące się z tym problemy.

Tak więc już na zakończenie – nie oceniajmy zbyt pochopnie szaleńczych wygłupów gimnazjalistów, tylko zamiast ich potępiać pomóżmy w walce z napięciem seksualnym…

Foto: Image courtesy of [David Castillo Dominici,] at FreeDigitalPhotos.net

BÓL BÓLOWI NIERÓWNY

Wciąż wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że odczuwanie bólu jest kwestią szalenie subiektywną, a zatem nie ma skali odczuwania bólu, która byłaby oparta na obiektywnych pomiarach. Dla jednej osoby uderzenie z taką samą siłą wywoła ból o charakterze przeszkadzającym, a dla drugiej będzie on jedynie niewielki. Co więcej istnieją różne typu bólu, które są ze sobą nieporównywalne. Nie ma więc co przekonywać, że ból porodowy jest silniejszy od fantomowego. Niektórzy lekarze przekonują, że najbardziej nieznośny ból związany jest kamicą nerkową, ale i tu nie ma pełnej zgodności. W szczególności wśród chorych. Co wpływa na to jak odczuwamy ból? Tego dokładnie nie wiemy, ale może to i dobrze.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której jesteśmy w stanie dokładnie poczuć siłę bólu jaką odczuwa druga osoba. Tylko wówczas gdyby i nas ból rzucił na kolana to okazalibyśmy jej współczucie, w przeciwnym razie  - gdyby ból przez nas odczuwany był jedynie niewielki  - to zarzucilibyśmy jej np. symulowanie w celu wymigania się od pracy. Gdyby jednak każdy odczuwał ból tak samo to nie potrzebne byłoby zaufanie, a zatem i związki nie tworzyłyby się bowiem tak jak powinny. Gdy ktoś jest chory, to opiekujemy się nim, owszem, może udawać i nas wykorzystywać, ale jeśli znamy dobrze daną osobę, ufamy jej, to odrzucamy taką hipotezę. Wiarygodna skala odczuwania bólu, a zatem istnienie przyrządów do jego pomiaru może i zlikwidowałoby plagę nadużyć w korzystaniu ze zwolnień lekarskich, ale na pewno zdegradowałby znaczenie chorób psychicznych na rzecz somatycznych, a co więcej doprowadziło do wzrostu społecznej znieczulicy i „technicznego” podejścia do człowieka. Tak więc dziękujmy, że skale bólu mają subiektywny charakter i że nie wiemy jak dokładnie boli bliską nam osobę, tylko wierzymy, że tak mocno jak ona mówi i jej pomagamy…

Foto: Image courtesy of [stockimages]at FreeDigitalPhotos.net

PRZEZIĘBIONE PRZEZIĘBIENIE

Nie od dziś wiemy doskonale, że to nie przechłodzenie organizmu prowadzi do przeziębienia, tylko drobnoustroje, najczęściej wirusy. Skąd więc nazwa sugerująca co innego? Najpewniej z tego, że kiedyś nie ludzie nie byli świadomi istnienia mikroorganizmów, a zatem skupiali się na tym, co widać gołym okiem, czyli skojarzyli to, że objawy chorobowe charakterystyczne dla infekcji górnych dróg oddechowych (oczywiście – w dzisiejszym nazewnictwie) pojawiają się głównie w okresie jesienno – zimowym, a i same (głównie dreszcze) przypominają stan wychłodzenia. Stąd – nazwa „przeziębienie”. Nauka jednak poszła do przodu i dziś wiemy, że to częstsze przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach w okresie jesienno – zimowym, a zatem łatwiejsze przenoszenie się zarazków z człowieka na człowieka prowadzi do powszechności przeziębień w tym okresie. Co jednak by było gdyby faktycznie to wychłodzenie prowadziło do przeziębienia? Trudno to sobie wyobrazić, bo oznaczałoby to, że mieszkańcy rejonów okołobiegunowych byliby nieustannie chorzy, a umiarkowanych chorzy przez całą zimę. Owszem, odpowiednia odzież chroniłaby przez przeziębieniem, ale wystarczyłby jeden błąd i… Niewykluczone, że chorowanie byłoby wówczas powodem do wstydu, oznaką niedbalstwa, a zatem mogłoby być nawet nie objęte możliwością uzyskania zwolnienia lekarskiego. Zwykła „infekcja” mogłaby oznaczać nawet brak wypłaty wynagrodzenia przez okres jej trwania, a może i zwolnienie z pracy? Cieszmy się więc, że przeziębienie jest powodowane przez drobnoustroje i przypominajmy o zaletach tego wszystkim, którzy wciąż nie oduczuli się odczytywania wszystkiego jedynie z nazwy…

Ilustracja: Image courtesy of [Stuart Miles]at FreeDigitalPhotos.net

CZERWONY ALERT

Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego to kolor czerwony, a nie jakiś inny sygnalizuje zawsze konieczność zatrzymania się lub po prostu niebezpieczeństwo? Dlaczego znak „STOP” ma czerwony kolor, a znaki ostrzegawcze i zakazu czerwoną obwódkę? Wiąże się to z głębokimi przyczynami psychologicznymi – kolor czerwony jest widoczny z większej odległości niż inne barwy gdyż znajduje się na końcu długich fal widma optycznego, a zatem pochłaniają wszystkie inne kolory o mniejszej długości fali. Czerwony się więc mocno wyróżnia także dlatego, że taki kolor ma krew człowieka, a gdy ją widzimy to nasze tętno przyspiesza. Tak więc przedstawianie alertów w formie  czerwonego koloru miało nam zapewnić bezpieczeństwo. Zastanówmy się jednak czy jest możliwe, by to inny kolor kojarzył nam się z niebezpieczeństwem. Wiem, że w obecnych realiach nie, bo choć powiązanie czerwonego z zagrożeniem  jest głęboko zakorzenione w psychice, to i tak zostało wzmocnione „nauką” przez lata, ale zastanówmy się czy gdyby od początku dajmy na to znak „STOP” miał kolor niebieski to czy tą sprzeczność bylibyśmy w stanie zaakceptować? Myślę, że tak, choć wiązałoby się to z większą liczbą ofiar, ale raczej byłoby to możliwe, bo czerwony kolor kojarzy się też z Bożym Narodzeniem, choć nie ma to już „naturalnego” pochodzenia. Mniejsza skuteczność „niebieskich znaków ostrzegawczych” wymusiłaby zmianę ich na kolor czerwony, a jeśliby to było niemożliwe to większą ostrożność. Przykładanie większej uwagi do samodzielnej obserwacji otaczającego świata niż do pojawiających się alertów. Może wyszłoby to nam na zdrowie? Oczywiście, jeśliby po pewnym czasie także kolor czerwony zajął właściwe miejsce. Choć czy nie rozleniwiłoby to nas za bardzo w kwestii dbania o bezpieczeństwo?

CZŁOWIEK WŚRÓD ZWIERZĄT

Człowiek niejednokrotnie chwali się tym, że podporządkował sobie wiele gatunków zwierząt. Przymiotnik „domowy” występujący w nazwie zwierzęcia ma być jednym z wyznaczników tego, czy dany przedstawiciel fauny nawiązał współpracę z człowiekiem. Współpracę? Tak, to współpraca, choć większość z nas uważa, że to relacja na zasadzie „pan – niewolnik”, gdzie dyktującym warunki panem jest oczywiście człowiek. Trzeba jednak pamiętać, że udomowienie zwierząt jest formą symbiozy, która występuje między przedstawicielami różnych gatunków (np. rak pustelnik z ukwiałem,  czy niektóre gatunki mszyc z mrówkami). Człowiek otrzymuje mleko zwierząt, ich sierść, jaja, ochronę, przyjaźń (?) oraz mięso (!), ale w zamian nie daje tego, co mu się podoba, tylko to co potrzebuje dane zwierzę. Jednakże nawet po konfrontacji z takimi faktami człowiek nadal będzie uważał się za wyższego od zwierząt, choć wg biologicznej systematyki jest z nimi na równi. Tym wyznacznikiem wyższości ma być umiejętności porozumiewania się z nimi bez słów – nawiązywania kontaktów ale na zasadach, że zwierzę wie gdzie jest jego miejsce. Weźmy psy. Co prawda jest to zależne od rasy, ale większość z nich garnie się do ludzi. Nie oznacza to jednak, że jest bezgranicznie posłuszna człowiekowi. Są znane przypadki, kiedy to dobrze wytresowany pies zaatakował swojego właściciela. Może więc z tego wynikać, że ewentualna uległość to sprytne zagrywki, które mają na celu otrzymanie tego, co się chce, a poza tym to dokładnie nie wiadomo o czym psy tak naprawdę myślą... Za inny gatunek przyjazny człowiekowi uznawane są często delfiny, które mają być do tego stopnia inteligentne, że z łatwością dogadują się z człowiekiem, gdy ten znajdzie się w ich towarzystwie. Eksperci są jednak zgodni. Delfiny nie uważają człowieka za gatunek wybrany, tylko postępują zgodnie z instynktem stadnym – starają się zapewnić swojemu gatunkowi przetrwanie, pomagając sobie wzajemnie. Często dotyczy to dowolnej istoty ich rozmiarów, a więc np. człowieka. Dowodem tego, że delfiny często mylą człowieka ze swoim niech będą przypadki delfinów atakujących, a nawet zabijających ludzi, czy sytuacje w których po zabiciu rekina starały się uratować jego martwe ciało, podtrzymując je nosami by nie utonęło.
To wszystko pokazuje, że owszem człowiek udomowił pewne gatunki zwierząt, ale to „udomowienie” ma charakter współpracy, często nierównej, dochodzącej nawet do relacji tożsamych z współbiesiadnictwem.
Zastanówmy się co byłoby gdyby człowiek jednak nie „podporządkował” sobie jakiegokolwiek gatunku zwierząt. Wówczas może nie miałby poczucia wyjątkowości swojej istoty, ale traktowałby zwierzęta o wiele brutalniej niż dziś. Skoro nie można po dobroci, to trzeba siłą. Większość społeczeństwa zaakceptowałaby takie sposoby korzystania z „darów zwierząt”, bo w to, ze stalibyśmy się wegetarianami i nie używali części ciała zwierząt do produkcji odzieży i innych przedmiotów jakoś nie wierzę... Przemoc skierowana ku zwierzętom nie byłaby więc jakimkolwiek przestępstwem, a jej powszechny charakter mógłby ułatwić akceptację większych rozmiarów i siły przemocy między ludźmi.
Człowiek faktycznie stoi nad zwierzętami, ale nie powinien się tym szczycić. Zdaje się jednak, że świadomość tej dominacji chroni nas przed wieloma patologiami. Może więc warto zostawić wszystko tak jak jest?

NIEKOSMETYCZNY ŚWIAT

Większość osób, a już w szczególności kobiet nie wyobraża sobie życia bez używania kosmetyków. Mam tutaj na myśli te, które służą poprawianiu naszego wyglądu, a zatem mają za zadanie np. ukryć niedoskonałości na twarzy, czy pokazać, że tak naprawdę jesteśmy dużo młodsi, a zatem nie te, które mają dbać o naszą higienę. Dlaczego ich używamy? Mylą się ci, którzy twierdzą, że jedynie po to, by lepiej wyglądać, by być bardziej atrakcyjnym dla płci przeciwnej (czy tej samej). Prawdziwa przyczyna jest o wiele bardziej bolesna - chodzi o odcięcie się od minionych epok, pokazanie, że my jako przedstawiciele współczesności jesteśmy dla świata więcej warci niż ci, którzy żyli ileś tam lat temu. Dowodem na prawdziwość tej tezy niech będzie to, że to, co określamy jako piękno ewoluowało na przestrzeni lat (świadczą o tym źródła historyczne). Przykładowo: opalenizna lub jej brak była uważana za coś pożądanego w zależności od danej epoki. To, co kiedyś było uznawane za coś pociągającego dziś może być czymś odpychającym, ale za dziesięć lat znów może wrócić do łask. Chodzi po prostu o to, by po sobie nie następowały powtórki jeśli chodzi o wymiar piękna lub brzydoty. Co więcej - ludzie zakochiwali się i tworzyli związki nawet w czasach, gdy nie było szans by w sztuczny sposób zadbać o piękno swojego ciała.
Zastanówmy się co by było, gdyby poprawianie naszego wyglądu nie istniało w ogóle, tzn. dbanie o siebie ograniczałoby się do dbania o higienę, a i nawet z fryzur czy zarostu nie robiono czegoś, co można indywidualnie modyfikować? Z pewnością mniejszą uwagę poświęcalibyśmy wówczas temu jak ktoś wygląda, a większą jak się zachowuje, a zatem to nasze publiczne reakcje stanowiłyby inspirację do ewentualnych dyskryminacji. Wydaje się, że taki świat byłby lepszy niż ten, który mamy dziś. Co więcej świadomość, że nie możemy poprawić własnego wyglądu sprawiłaby, że konieczna byłaby jego akceptacja, a zatem jest prawdopodobne, że na tle tym nie powstawałyby jakiekolwiek kompleksy. Istnieje jednak szansa, że ta niemożliwość doprowadziłaby do jeszcze większego przykładania uwagi jeśli chodzi o dokonywanie samooceny na podstawie wyglądu i ci, którzy wyglądają gorzej izolowaliby się od społeczeństwa. No, właśnie jaki świat byłby lepszy? Czy zdecydowalibyśmy się na takie ryzyko?

NIESPEŁNIONE PRZEPOWIEDNIE

W szczególności na początku każdego roku jesteśmy zasypywani wszelakiej maści przepowiedniami. Nie przywiązujemy do nich większej uwagi, bo tak naprawdę nie pamiętamy by jakakolwiek z przepowiedni wygłoszona za naszego życia się spełniła, a te wcześniejsze wizje, nawet jeśli się ziściły to mogą być zwykłym oszustwem. Tak naprawdę to mało który z współczesnych jasnowidzów przepowiada coś konkretnego. Na ogół wizje mają bardzo mglisty charakter lub też wzajemnie się zaprzeczają, zwłaszcza jeśli mówimy o tych często spotykanych w tabloidach. Jasnowidzom jest to jak najbardziej na rękę - brak detali  (zwłaszcza w wymiarze czasowym) sprawia, że można łatwo udowodnić, że wróżba się spełniła, a to, że w jednym medium dany jasnowidz obwieścił dajmy na to zwycięstwo jednej partii w wyborach, a w innym drugiej stanowi już kompletne ułatwienie dla jego "kariery". A podstawą takiej działalności jest nieskompromitowanie się. Co by jednak było gdyby ktoś przepowiedział jakiś kataklizm dokładnie określając miejsce, czas, a może i nawet liczbę ofiar? Z pewnością byłby to dla nas szok. Podejrzewam, że po czymś takim życie większości z nas nie byłoby takie jak przedtem, a konkretnie dlatego, że ów fenomenalny jasnowidz stałby się kimś w rodzaju boga. Sądzę, że nawet gdyby on sam nie chciał, to i tak zyskałby wierne grono fanów, które zrobią dla niego wszystko. Nieraz jest tak, że taka wielka adoracja przezwycięża silną wolę i ktoś postępuje wbrew sobie i w tym wypadku ogłasza zbawcą świata. Czy wówczas doszłoby do manifestacji najprawdziwszego Antychrysta? Nie wiem, ale na pewno dana osoba sporo by namieszała. Cieszmy się więc, że "jasnowidze" nas oszukują, a ci, którzy naprawdę znają przyszłość siedzą cicho...

bottom of page