top of page

UWAGA. Już wkrótce wszystkie moje eseje będą dostępne w formacie PDF do pobrania. Zbiór z poprzedniego roku zostanie zaktualizowany o nowe teksty!

KOSZMARY TELEWIZYJNYCH WŁODARZY

Telewizja odgrywa w naszym życiu ogromną rolę. Informuje, bawi, uczy, wychowuje (no, niech będzie, że w pewnym stopniu tak) oraz dostarcza rozmaitych emocji. Niestety przede wszystkim wyciąga od nas kasę skłaniając do zakupu rozmaitych produktów poprzez nieustanne emitowanie reklam oraz pogarsza naszą moralność. Tak, promocja złych postaw takich jak nienawiść, agresja, dochodzenie do celu po trupach czy nepotyzm to grzeszki numer jeden współczesnej telewizji. Ale nie chcę dziś pisać o złu, które od niej bije, ale o tym, które może dopaść ją samą. Bo myli się ten, kto twierdzi, że nawet podczas Armagedonu telewizja umiera ostatnia. Ten organ władzy światowej (bo tak go trzeba nazywać) nie jest niezniszczalny, zginąć może bowiem z łatwością. Co prawda może nie jako ogół, ale poszczególne jego elementy czyli konkretne stacje. W jaki sposób się to może stać? Prześledźmy jakie koszmary dręczą włodarzy telewizyjnych kanałów.
 

AWARIA
Awarie w telewizji nie zdarzają się często. Ostatnio poważna napotkała TVP, kiedy to 15 lutego bieżącego roku wysiadło zasilanie energetyczne emisji kanałów publicznej telewizji. Usterkę (o ile to dobre słowo) usunięto po około dwóch godzinach. Widzowie, którzy w ten sobotni dzień zamiast ulubionego serialu na Jedynce, czy ukochanego prezentera na Dwójce zobaczyli pionowe pasy może i trochę się zezłościli, może i zmienili kanał przełączając się na jakąś prywatną stację, ale po pewnym czasie wrócili i odetchnęli z ulgą, że wszystko się dobrze skończyło. Jeszcze jednodniowa awaria wydaje się do przełknięcia, ale co jeśli jakiś poważny defekt uniemożliwi nadawanie przez kilka dni i to stacji, która nie ma w naziemnych multipleksach 9 dziewięciu programów, które mogłyby przejąć emisję „sióstr”, które nawaliły (choć jeśli awaria objęłaby wszystkie programy to większa liczba kanałów to większy problem), tylko np. jeden czy dwa. Widzowie bardzo szybko odeszliby od danego kanału, a wraz z nimi reklamodawcy. I nawet powrót po kilku dniach nie przyciągnąłby do ekranów nawet wszystkich wiernych odbiorców. No, część może i by wróciła, ale pozostali woleliby zostać przy czymś pewniejszym. No właśnie niewielka liczba przerw emisji (tych krótkich, bo dłuższe praktycznie się nie zdarzają) powoduje, że usterka uniemożliwiająca nadawanie odbiłaby się szerokim echem i to niewykluczone, że na całym świecie. A taka antyreklama na pewno odepchnęłaby reklamodawców, a zatem i podstawowe źródło dochodów na bardzo długi czas.
A czy jest możliwa awaria całej sieci telewizyjnej? Silne burze magnetyczne mogłyby uszkodzić satelity, którymi przecież są nadawane kanały TV. Co prawda pozostaje telewizja naziemna, ale i ona w danej sytuacji by ucierpiała. Cała telewizja umarłaby dopiero gdyby doszło do potężnej awarii sieci energetycznej. Tutaj też burze słoneczne mogą dać o sobie znać. Ale chyba brak telewizji w świecie bez prądu nie byłby najważniejszym problemem. Znaczy się, mam nadzieję, że nie…

 

PRZERWANA SIELANKA
Mamy piękną sytuację - są święta Bożego Narodzenia, telewizje nadają filmowe hity (zdecydowanie z małej litery!) marząc jednocześnie o wysokiej oglądalności i równie potężnych wpływach z reklam. Aż tu nagle dochodzi do jakieś ogromnej katastrofy w której giną tysiące ludzi. Trzeba przerwać regularny program, bo sam komunikat na czerwonym pasku na dole nie wystarczy. Marzenia o wysokiej oglądalności i o Świętach, które dla stacji telewizyjnych mogłyby trwać w nieskończoność trafiają do kosza, zastępują je modlitwy o to, by skutki katastrofy  były na tyle krótkofalowe by można szybko wrócić do emisji standardowych programów. Stacje telewizyjne by zabezpieczyć się przed znaczącymi dla ludzkości niespodziewanymi incydentami postanowiły stworzyć kanały informacyjne. I choć o pewnych niepokojących (bo o tych przede wszystkim mówi się w telewizji) wydarzeniach można mówić jedynie na kanałach informacyjnych, to niestety są też i takie (jak np. z września 2001, kwietnia 2005, czy kwietnia 2010), które chwytają za gardło do tego stopnia, że nawet kanały ściśle rozrywkowe (w tym muzyczne) zmieniają swoje ramówki. Dla stacji telewizyjnej jest fatalnie, gdy dane już tragiczne wydarzenie pociąga za sobą kolejne, które też trzeba transmitować (najczęściej na żywo) na kanałach ogólnotematycznych. Na wpływy z reklam nie ma co liczyć. Nawet gdyby jakiś reklamodawca zgodził się wykupić czas antenowy to i tak emitowanie reklam w obliczu np. narodowej czy światowej tragedii przedstawiłoby stację jako kompletnie nieczułe na cierpienie innych medium. Z tragediami wiąże się jeszcze problem narodowej żałoby. Stacje telewizyjne należą do grona tych, którzy są przeciwnikami jej nadużywania i manifestują to na każdym kroku. Oczywiście, nie robią tego oni sami, tylko wynajęci przez nich ludzie (czasem kompletnie niezwiązani z żadną telewizją ani innym medium), którzy kwestię żałoby sprowadzają do sfery prywatnej twierdząc, że to sprawa sumienia każdego człowieka. Żałoby narodowe nie są na rękę władzom stacji telewizyjnych, które muszą rezygnować z programów rozrywkowych, filmów i seriali komediowych, a zatem z programów o największej oglądalności. Dlatego jeśli żałoba zostaje niestety (oczywiście jedynie dla nich) ogłoszona, to podchodzą do niej całkowicie relatywnie. Tak, choć może dziwnie to brzmi: żałoba żałobie nierówna. Największa (i zarazem najdłuższa) w historii III RP (a zatem w czasie już całkowicie telewizyjnym) żałoba po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych członków delegacji lecącej do Katynia „wymusiła” na TVP rezygnację nawet z emisji współczesnych seriali obyczajowych. Z kolei ostatnie żałoba narodowa ogłoszona na dzień pogrzebu Tadeusza Mazowieckiego pewną stację komercyjną nie skłoniła do rezygnacji z emisji żadnego programu rozrywkowego w tym dniu, choć było ich wiele. Znakiem żałoby pozostało jedynie zmienione logo. Czyżby w polskiej telewizji nadszedł nowy standard udawania, już do maksymalnego poziomu? Czas pokaże…

 

ZEROWA OGLĄDALNOŚĆ
Zazwyczaj jednak zdarza się tak, że to nie czynniki techniczne czy przeszkody związane z wydarzeniami dziejącymi się na świecie prowadzą do niskich zysków z reklam. Oglądalność bowiem może spaść tak po prostu. No, może nie tak po prostu, tylko spaść dlatego, że ludzie zdecydowali się na program emitowany na innym kanale. Tak, taka wizja to prawdziwy koszmar i dlatego tym właśnie włodarze telewizji przejmują się najbardziej. Z niecierpliwością oczekują kolejnych wyników oglądalności byleby tylko dowiedzieć się czy ich programy są dalej na topie. Gdy okazuje się, że widownia była niska wpadają w panikę, bowiem może być to początek spadkowej tendencji, która ostatecznie może doprowadzić do obniżenia udziału w medialnym rynku w danym czasie antenowym. Dlatego też dyrektorzy programowi cały czas kombinują jakby tu programy ulepszyć, jaką formę pikanterii dodać by była ona dla widza atrakcyjna. Zbyt ostro być nie może, bo odbiorcy odejdą zniesmaczeni, z kolei zbyt mdła audycja też nie jest wskazana, bo przecież w dzisiejszych czasach wszystko musi smakować. I faktycznie smakuje, problem w tym, że nie zawiera wartości odżywczych, podobnie jak przekąski, które towarzyszą nam podczas oglądania telewizji, tylko zwiększają masę ciała i nic więcej. Bo po co? Otyłych trudniej wyciągnąć sprzed odbiornika telewizyjnego. Tak samo programy – dobrze wyglądają i chce się z nimi przebywać w jednym pokoju, ale ta jednostronna znajomość po pewnym czasie bywa męcząca i wielu chce ją przerwać. Wówczas stacje albo to odświeżają obecny program, albo serwują nam coś nowego. I znów modlą się o wysoką oglądalność. Jeśli taka jest, to wszystko w porządku. Jeśli nie, to szybko zapominają o wpadce, licząc, że tak samo postąpią widzowie. Wszystko byłoby ekstra, gdyby tak skakali w trosce o widzów, ale nie, oni stają na rzęsach w trosce o reklamodawców. Jakie to smutne. Widzowie to dobra zasłona dymna.

 

ŚMIERĆ
Każdy z nas boi się śmierci, przynajmniej trochę. Najmocniej boją się jej jednak właściciele stacji telewizyjnych. Nie chodzi im o jednak o ich własne życie, ale o życie tych, którzy pojawiają się na ekranie niemalże non stop. Śmierć aktora odgrywającego kluczową rolę w jakimś serialu jest kłopotem dla wszystkich. Trzeba przynajmniej zmienić scenariusz, wprowadzając wątek o jego zaginięciu i całkowicie przerabiające pozostałe. Ale czy taka nagła zmiana nie odbije się negatywnie na popularności serialu? Oczywiście, że tak. W Polsce rzadko kiedy dochodziło do sytuacji, w której aktor stanowiący trzon serialu zmarł, najczęściej odchodził sam. To było dla twórców serialu sporym kłopotem, ale przynajmniej wiedzieli oni naprzód co się stanie, mogli więc relatywnie na spokojnie dokonać zmian. Widzowie już najczęściej dużo wcześniej znali decyzję danej aktorki czy aktora, więc nie był to dla nich na tyle duży szok, by całkowicie zrezygnować z oglądania ulubionego serialu. Ale już nagła śmierć i podyktowane nią karkołomne zmiany w scenariuszu (często bardzo na siłę) mogły by się widzom nie spodobać, co nie tylko mogłoby zostać wyrażone odejściem od tego jednego serialu, ale i od wielu innych pozycji programowych danej stacji.  Podejrzewam zatem, że w przypadku niespodziewanej śmierci aktora większość stacji zrezygnowałaby z emisji danego serialu. Powstałaby luka w programie i problemy z jej wypełnieniem, ale przynajmniej zostałaby zachowana „ludzka” twarz danego medium. Znacznie większy problem powstałby gdyby nieoczekiwanie umarł nie aktor serialowy, ale prezenter danej telewizji. Stacja tracąc znaną twarz mogłaby stracić sporo widzów, zwłaszcza jeżeli dana osoba prowadziła od kilku ładnych lat serwis informacyjny. Problemem będzie nie tylko znalezienie godnego następcy, ale również kwestia jak szybko należy to zrobić. Widzowie mogą uznać zbyt szybkie pojawienie się na wizji nowej twarzy za coś niemoralnego. W sferze moralności pozostaje także w jaki sposób upamiętnić danego prezentera – czy warto transmitować relację z jego pogrzebu, czy to przesada i wystarczy krótka informacja w serwisie informacyjnym. Koszmary związane z utratą osób, które odgrywają duże znaczenie dla stacji z pewnością nierzadko  dokuczają włodarzom stacji telewizyjnych. Ogromny problem, którego rozwiązanie mogłoby być jednoznaczne nawet z zakończeniem emisji z pewnością wystąpiłby w przypadku, gdyby w tym samym czasie zginęło kilku prezenterów. Nie wyobrażam sobie bowiem innego zachowania, bo każde inne w danej sytuacji mogłoby wydawać się nieodpowiednie.


Grom osób dojdzie pewnie na tym etapie do refleksji sformułowanej pytaniami: po co on to wszystko napisał, jak to ma nas skłonić do myślenia. Już wyjaśniam. Medium jakim jest telewizja chwali się swoją potęga, przez co my sami dochodzimy do wniosku, że nie ma przed nią żadnego ratunku. W rzeczywistości jednak telewizja do bardzo wrażliwe narzędzie do manipulowania światem. Wystarczy jeden błąd ludzki lub inne całkiem niezależne od działania człowieka wydarzenie, by ten cały przemysł mógł legnąć w gruzach. Do tej pory nieraz tak się działo, ale tylko na chwilę. Czy powinniśmy mieć nadzieję, że niebawem telewizja przestanie nami kręcić na ciut dłużej? Nie, jeśli w każdej chwili potrafimy wyrzucić z rąk pilota wraz z odbiornikiem. Tylko, że jeśli nie jesteśmy w stanie tego zrobić, to pewnie nie zainteresowaliśmy się tym tekstem. Smutne…

JAK WALCZYĆ Z PALENIEM WŚRÓD NIELETNICH?

Z patologią jaką jest palenie papierosów wśród niepełnoletniej młodzieży próbuje się walczyć rozmaitymi sposobami, które na ogół nie przynoszą wymiernych rezultatów. Koncentrowanie się na negatywnych skutkach palenia, szkodliwości papierosowego dymu stało się już do tego stopnia powszechne, że praktycznie w ogóle nie oddziałuje. Papierosy pali aż 38% dorosłych zupełnie nie zważając na to jakie może to przynieść im skutki. Dlaczego zatem ma się tym przejmować niepełnoletnia młodzież zafascynowana nierzadko trendem czerpanie z życia pełnymi garściami, który to nie tylko nierzadko popycha ku krokowi, którym jest sięgnięcie po pierwszego papierosa, ale co więcej powoduje, że konsekwencje zdrowotne palenia (ze skracaniem swojego życia w związku z takimi chorobami jak rak płuc, miażdżyca, czy nadciśnienie tętnicze na czele) wydają się czymś co najmniej skrajnie odległym, a nierzadko i niedorzecznością propagowaną przez nieumiejących się zrelaksować ludzi? Niewielki wpływ tego rodzaju metod perswazji na młodzież nie powinien jednakże być tożsamy z rezygnacją z podejmowania jakichkolwiek prób oddziaływania w tym zakresie. By jednak było ono chociażby w niewielkim stopniu efektywne należy zadbać nie tylko o zgodną merytorycznie z najnowszą wiedzą medyczną treść, ale przede wszystkim niespotykaną formę przekazywania cennych informacji. Nie może być tak, że przekaz wiedzy o efektach uzależnienia od nikotyny będzie stanowić jedynie coś w rodzaju klasycznej lekcji chemii czy biologii. Należy zadbać o odpowiednie obrazy wpływające na każdego widza, w tym osobę młodą. Unaocznienie np. poprzez wycieczkę do centrum leczenia chorób płuc i rozmowę z lekarzem, który specjalizuje się właśnie w schorzeniach układu oddechowego spowodowanych paleniem może być zapadającym w pamięć wydarzeniem i na pewno o większej sugestywnej mocy niż coś widziane jedynie poprzez karty podręcznika. Rozsądnym podejściem jest też skoncentrowanie się na innych, nieco mniej zauważalnych konsekwencjach palenia papierosów, a w szczególności inicjacji nikotynowej jeszcze przed ukończeniem 18. roku życia. Należą do nich takie dolegliwości jak. np. paradontoza, która to przecież nieleczona doprowadzi do utraty zębów, co może być owocnym argumentem, szczególnie w dzisiejszych czasach kiedy to młodzież jest coraz bardziej świadoma modnego wyglądu, którego elementem jest dbanie o własne ciało. Podobny efekt może przynieść skupienie się na fakcie, że palenie papierosów przyspiesza proces starzenia się skóry, czy o tym, że z każdym wypalonym papierosem rośnie ryzyko impotencji seksualnej. Niestety, szkodliwość palenia nawet przedstawiona w wyrazisty sposób nie wpłynie do tego stopnia, że patologia, którą jest palenie papierosów przez niepełnoletnich mogła by zostać uznana za zjawisko marginalne. Uczucie relaksu, rozprężenia bierze bowiem górę nad czarnymi wizjami przyszłości zdrowotnej. Dzieje się tak niestety już bardzo wcześnie. Codziennie zaczyna palić papierosy ok. 500 dzieci, organizm w ciągu zaledwie dwóch tygodni adaptuje się do nikotyny i powstaje uzależnienie. 60% palaczy rozpoczęło inicjację nikotynową w wieku 16 lat. Po pierwszego papierosa często sięga się jednak wcześniej – widok palącego ucznia szkoły podstawowej może i jeszcze kilkanaście lat temu stanowił rzadkość, ale dziś trudno znaleźć taką podstawówkę, gdzie przynajmniej kilkoro uczniów nie pali. O ile na pierwszym etapie edukacji palacze stanowią niewielką grupę, to już w przypadku szkół ponadgimnazjalnych tak różowo nie jest. Wg oficjalnych danych w Polsce papierosy pali około 25% osób niepełnoletnich, najgorzej jest w przypadku uczniów szkół zawodowych, gdzie odsetek ten wynosi około 33%. W rzeczywistości problem może być jednak znacznie większy, gdyż przypuszcza się, że liczba niepełnoletnich ukrywających fakt palenia przekracza raczej tych, którzy chcąc się popisać stwierdzili w ankiecie, że palą, choć w istocie nie mieli nigdy w ustach papierosa. Tak młody wiek inicjacji nikotynowej i tak duży odsetek palących papierosy wśród młodzieży dobitnie pokazuje, że to poważny problem, a zatem działanie mające na celu jego neutralizację należy podejmować już w szkole podstawowej z maksymalnym nasileniem w okresie gimnazjum oraz w przypadku uczniów szkół zawodowych. Skoro jednak destrukcyjność zdrowia spowodowana paleniem nie jest zbyt docierającym argumentem, to co należy zastosować? Przede wszystkim należy odpowiedzieć sobie na pytanie skąd niepełnoletni pozyskują papierosy. Prawny zakaz zdaje się być respektowany, ale nie będzie chyba nadużyciem jeżeli stwierdzę, że praktycznie w każdym mieście można znaleźć punkt, gdzie papierosy sprzedawane są osobom nieletnim. Zazwyczaj są to uliczne kioski ruchu, czy małe sklepy, gdzie natężenie klientów nie jest zbyt duże (w domyśle dwaj klienci w tym samym czasie to rzadkość), a co za tym idzie pojawienie się osoby, która mogłaby zaalarmować policję graniczy z cudem. Do tego cudu jednak trzeba dążyć, a raczej zainspirować go własną obserwacją, co jest zadaniem pedagogów, a także i rodziców, którym powinno zależeć na zdrowiu dzieci. Likwidacja punktów, w których niepełnoletni mogą kupić papierosy nie zamknie jednak kwestii dostępności. Starsi, pełnoletni już koledzy z chęci kupują młodszym papierosy – likwidacja tejże patologii będzie zdecydowanie czymś więcej niż przysłowiową „walką z wiatrakami”, a już totalną porażką można określić sytuację, gdy dzieci podbierają papierosy rodziców, lub (o, zgrozo!) rodzice fundują swoim pociechom tego typu używki nie widząc w tym nic złego. Choć są to skrajnie przypadki, to jednak tacy rodzice istnieją. Zwiększenie świadomości społecznej, odpowiedzialności za wychowanie młodego pokolenia jest także elementem walki z uzależnieniem od nikotyny przez niepełnoletnią młodzież. Widok uczniów palących na przerwach, czy już po szkole stał się do tego powszechny, że nikogo nie dziwi, a już na pewno nie bulwersuje do tego stopnia, by dana osoba, była skłonna zawiadomić policję. Papierosy jako stosunkowo bezpieczna alternatywa dla alkoholu czy narkotyków powoduje, że wielu jest w stanie zaakceptować taki patologiczny widok. Zdrowotne skutki palenia, może i akcentowane w mediach ale nie w takim stopniu jak w przypadku wcześniej wspomnianych używek (no właśnie, czemu nikt nie nakręci czegoś w stylu „Requiem dla snu”, ale o nikotynie? Bo większość reżyserów pali?), powoduje, że decydujemy się przejść obok niepełnoletniej osoby z papierosem w ręce praktycznie z całkowitą obojętnością. To trzeba zmienić. Widząc palącą młodzież trzeba sobie uświadomić, że pali ona m.in. przez tych, którzy są wobec tego zjawiska neutralni. W mediach brakuje jednak wyraźnych kampanii mogących uczynić z takich działań (których absolutnie nie należy utożsamiać z donosicielstwem) ruch społeczny, a szkoda. Bo tylko działanie większych zbiorowości jest w stanie rozwiązać problem. Coś wykonywanego społecznie, czy charytatywnie, a już dodatkowo skonfrontowane z powiadamianiem policji uchodzi za całkowite frajerstwo. Najwyraźniej zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że nasze społeczne czyny ograniczają się do wspierania fundacji czy innych organizacji pożytku publicznego, a od dbania o społeczne interesy są programy interwencyjne, które chętnie oglądamy, ale jako całkowicie bierni odbiorcy. Poczynania prowadzące do zmiany takiego nastawienia muszą być prowadzone w stosunkowo lokalnym wymiarze i powinny należeć do obowiązków jednostek samorządu terytorialnego, których pracownicy winni przeprowadzać ankiety z mieszkańcami szczególnie tych terenów miast, gdzie młodzież najczęściej pali papierosy. W bezpośrednich rozmowach należy przede wszystkim określić dlaczego dane osoby nie reagują widząc przejawy danej patologii, a następnie w zależności od uzyskanej odpowiedzi należy zwrócić uwagę, że właściwe (czyli nieobojętne) odnoszenie się do danych zjawisk jest obowiązkiem każdego członka społeczności, który chce promować właściwe postawy.Wrócę teraz jeszcze do oddziaływania na samych uczniów. Liczba argumentów za pośrednictwem których można na nich wpłynąć jest bardzo niewielka, ale z pewnością do tej grupy zaliczyć można niezaprzeczalny fakt, że młody palący człowiek psuje swój wizerunek. Nikt nie powinien zanegować prawdy, że postrzeganie danej osoby jako palącej już od młodego wieku jest tożsame z uznawaniem jej za kogoś nieodpowiedzialnego, co może przełożyć się na problemy w późniejszym dorosłym życiu. Osoba zapamiętana jako nastoletni palacz (ze względu na długotrwałość popełnianych patologicznych czynów) przez największego pracodawcę w rejonie może mieć później trudności z uzyskaniem pracy w danym przedsiębiorstwie. Ale nie tylko kwestie zawodowe chodzi – popsucie swojego wizerunku przez papierosy może negatywnie odbyć się także w wielu innych sferach, jak. np. tworzenie związków (bo ojciec dziewczyny palącego chłopaka widywał go codziennie jak palił za szkołą) czy przebicia się w organizowaniu jakichś dobroczynnych akcji (jak bowiem można uznać za poważnego działacza społecznego osobę, która już od gimnazjum faszerowała się nikotyną). Łatka młodocianego palacza przykleja się bardzo mocno i jej oderwanie może być czasem drogą przez mękę. Warto uświadomić palącym uczniom, że ich „działalność’ odbija się negatywnie także na tych, który nie palą. Polacy są bowiem narodem z dużą tendencją do generalizacji, a zatem jeśli widzą kilku nastolatków palących papierosy mogą uznać, że całe młode pokolenia jest bardzo mocno zdemoralizowane.Pisząc o paleniu wśród młodzieży myślałem generalnie o uczniach niepełnoletnich, jednakże najlepiej by było, by nikt nie sięgał po pierwszego papierosa przed ukończeniem szkoły średniej. Właśnie dlatego szkoły ponadgimnazjalne powinny za wszelką cenę (czyli poprzez bezpośrednią perswazję skierowaną do samych uczniów jak i wpływanie na pedagogów, by nie ignorowali problemu, bo tak się niestety często dzieje) przeciwdziałać tej patologii. Ważne by mieć na uwadze, że wpadnięciem w nikotynową pułapkę najbardziej zagrożeni są nowi członkowie (uczniowie) danej społeczności szkolnej, bo choć hipoteza, że przyczyną rozpoczęcia palenia jest naśladowanie działań starszych kolegów skorelowane oczywiście ze zbyt małą asertywnością jest nadużywane, to nie lekceważmy tego. Przekaz o mocy asertywności nie tylko w szkolnym życiu rozszerzać należy o propagowanie prostych metod radzenia sobie ze stresem, bo to on często popycha ku paczce papierosów. Takich „lekcji” wciąż w wielu szkołach brakuje, a jeśli już się pojawiają to są przedstawione w bardzo archaiczny sposób. Byłoby świetnie, gdyby dyrektor szkoły ponadgimnazjalnej zachęcał uczniów do wyboru jego placówki nie tylko dobrą kadrą pedagogiczną i ciekawymi profilami poszczególnych klas, ale również tym, że ma 100% pewność, że uczniowie (i nauczyciele, bo moim zdaniem pedagogowi to nie przystoi) z jego szkoły nie palą papierosów.Walka z paleniem papierosów przez osoby niepełnoletnie powinna być prowadzona na wielu płaszczyznach, o których wcześniej wspomniałem. Cieszyłbym się również, gdyby ekipa rządząca także zmieniła swoje podejście do tematu i wprowadziła parę zmian w prawie. Ze względu na to iż nową „plagą” są tzw. e-papierosy należy zakazać ich sprzedaży osobom niepełnoletnim. Niestety w Polsce takiego zakazu wciąż nie ma, mimo iż opozycja wielokrotnie podejmowała działania w tym zakresie. Pewne zakazy są co prawda wprowadzane, ale mają one raczej dobrowolny charakter. Drugim ważnym punktem powinno być wprowadzenie zakazu sprzedaży papierosów do 21. roku życia. Ze względu na to iż uzależnienie od nikotyny wywołuje w organizmie człowieka spustoszenie nierzadko większe niż w przypadku uzależnienia od alkoholu celowym wydaje się, by uniemożliwić młodym ludziom rozpoczynanie palenia w bardzo młodym wieku. Oczywiście, modyfikacja obecnie obowiązującego zakazu nie rozwiązałaby patologii, ale jej wpływ byłby na pewno chociażby w minimalnym stopniu zauważalny.

PUBLICZNIE I PRYWATNIE

Zgodnie z powiedzeniem „Wolnoć Tomku w swoim domku” uważa się, że prywatnie człowiek może robić wszystko co mu się żywnie podoba (o ile nie jest zabronione przez prawo, oczywiście, choć nie brakuje też tych, którzy twierdzą, że jest inaczej), zaś publicznie  możemy robić jedynie rzeczy, które wypada. Katalog tych czynności różni się w zależności od tego, komu zadamy dane pytanie. Dla jednym bowiem dane działanie wykonane w miejscu, gdzie każdy może nas zobaczyć jest albo czymś wulgarnym, albo wręcz przeciwnie – czymś naturalnym, a zatem nie powinniśmy się danej rzeczy wstydzić. Każdy z nas ma w głowie listę czynności, których publiczne wykonywanie jest w jego mniemaniu rzeczą dopuszczalną. Wspomniane wcześniej rady rzadko kiedy mają wpływ na ewentualne zmiany zbioru akceptowalnych czynności w miejscach publicznych, a wynika to nie tylko z zaprzeczających się wskazówek, ale przede wszystkim z naszej krótkiej pamięci. Owszem, czasem zdarza się, że gdy jakaś ważna persona wskaże, że nasz nawyk, z którym nie kryliśmy się w czasie pieszej drogi do pracy nie przystoi dobrze wychowanemu człowiekowi, to weźmiemy sobie to do serca, ale na ogół po dłuższym czasie przyzwyczajenia biorą górę  a nasze ewentualne poszanowanie dla postaci jako wzoru zachowań ze sfery savoir-vivre’u  zostaje wytłumione przez pogląd o własnej nieomylności. Za chwilę ja sam wskażę, co moim zdaniem jest dopuszczalnym zachowaniem w miejscu publicznym (choć wielu twierdzi, że to wyraz braku kultury) oraz wypunktuję najczęstsze moim zdaniem niewłaściwe zachowania w tej materii. Ale dlaczego macie mnie słuchać, skoro większe autorytety w dziedzinie dobrego zachowania są ignorowane? A może chociażby dlatego, że w przeciwieństwie do nich ja postaram się wyjaśnić dlaczego uważam dany czyn za stosowany lub nie, a nie jak znawcy dobrego smaku po prostu sucho stwierdzę, że uważam to i tamto za coś szalenie ordynarnego, bo po prostu mi się nie podoba. Logiczne wyjaśnienie powinno nie tylko przekonać, ale i ułatwić zapamiętanie moich wskazówek.
Zacznijmy najpierw od tego, czym w ogóle jest miejsce publiczne. Zazwyczaj przyjmuje się, że jest to obszar, gdzie obcy ludzie mogą mnie zobaczyć. A zatem miejscem publicznym jest miejsce pracy, szkoła, ulica czy supermarket. Tak, praktycznie przez większą część dnia przebywamy w miejscach publicznych, zwłaszcza, że także przydomowy ogród możemy za takie miejsce uznać. Nawet jeśli stoimy w miejscu, że nikt z ulicy nas nie jest w stanie zobaczyć to przecież zawsze ktoś może szybko na naszą posesję wtargnąć, albo obserwować nas z góry. I nie mam na myśli tu tylko satelit. Miejsce prywatne w odróżnieniu do miejsca publicznego to obszar w odniesieniu do którego mamy pewność, że absolutnie nikt nas nie obserwuje. I choć o czynach w obrębie sfery prywatnej będę pisał nieco później, to już tu podkreślę, że mam tu na myśli sytuacje, że nikt (nawet z najbliższych nam osób włączając w to małżonka i dzieci) nie patrzy na to co robimy.
Dobrze, weźmy się za konkretne czynności. Dla ułatwienia w odczycie podzieliłem je na tematyczne grupy.


CHOROBY i ODRUCHY CIAŁA
Przyznam szczerze, że ja sam jakoś się krępuję kichać będąc w sklepie, czy szkole. Na ulicy jakoś się nie powstrzymuję. Czy dobrze robię? Sam muszę siebie ocenić niestety negatywnie. Nie ma co się wstydzić oznak chorób i to nie tylko tych pospolitych. Owszem, przy kichaniu, czy kasłaniu należy zasłonić nos i usta chusteczką, ale absolutnie nie należy się powstrzymywać od tych odruchów i to nie tylko dlatego, że to niezdrowe. Hamowanie pewnych naturalnych reakcji może pokazywać, że nie czujemy się swojo w danym środowisku, a zatem jeśli tak robimy to jest to dla nas ważna wskazówka, by popracować nad przyjmowaniem rzeczywistości w odpowiednich formach, bo tylko tak możemy siebie w pełni realizować. I choć otoczenie różnie podchodzi do tematu powstrzymywania się od pewnych naturalnych zachowań, to lepiej jest zawsze uznawać, że z korzystnymi dla zdrowia reakcjami nie ma co walczyć i podobnie też odbierać takie zachowania innych ludzi. Czasem ludzie powstrzymując się przed zakasłaniem uważają, że wyrażają przez to szacunek wobec innych. I choć warto też mieć to na uwadze, to trzeba sobie jednak uświadamiać, że już sama ochrona innych przed zachorowaniem jest dbaniem o ich godność. A co z ziewaniem? Pogląd, że nudząca wypowiedź mówiącej osoby może wywołać u niektórych pragnienie snu manifestowane poprzez ziewanie jest wciąż popularna, dlatego też lepiej w pewnych miejscach (a w szczególności w szkołach, na uczelniach czy szkoleniach) zakrywać twarz podczas ziewania a w pozostałych wystarczy po prostu ziewnąć nie otwierając maksymalnie buzi. Nie ma bowiem obok osoby, którą nasze zachowanie mogłoby urazić. Jeśli chodzi o płakanie to nie powinniśmy wstydzić się łez. Nierzadko przecież zdarza się, że nawet w publicznym miejscu dotrze do nas wiadomość, która wywoła u nas ogromny smutek. Lepiej wówczas faktycznie uronić łzy niż poprzez sztuczne okiełznywanie emocji odezwać się do kogoś w sposób noszący znamiona braku uznawania jej godności. Wiele osób zastanawia się też, czy wypada w miejscu publicznym się drapać? Świąd, czy to spowodowany alergią, czy ukąszeniem jakiegoś owada można zneutralizować poprzez drapanie. Należy jednak to zrobić bez ściągania odzieży. Jeżeli natomiast jest to niemożliwe, to trzeba udać się do jakiegoś niepublicznego miejsca np. do toalety. Oczywiście, duże znaczenie ma to, co musielibyśmy ściągnąć by się podrapać. Ze względu jednak iż jedynie zdjęcie nakrycia głowy nie uchodzi za niekulturalne to nie będę się już nad tym rozwodził. W osobnej przestrzeni pozostaje natomiast kwestia innych rzadszych chorób, które może nie powodują pewnych odruchów, ale ich publiczne manifestowanie może nie być przyjemnym widokiem. Dbajmy więc o to, by w przypadku ran, czy poważnych chorób skóry zakrywać pewne partie zewnętrznej powłoki ciała. Zachowujmy się jednak naturalnie, bo sztuczność, czy zbytnie demonstrowanie faktu iż jesteśmy chorzy może zostać odebrane jako wskazywanie, iż jesteśmy w szczególnym stanie i oczekujemy od innych współczucia. Starajmy się więc, by nikt nas tak nie odbierał, a my sami widząc chorych zdających się strasznie biadolić nad swoich losem w żaden sposób ich nie faworyzujmy mówiąc przez to, że choroba to coś, co nie jest obce człowiekowi, więc nie ma co się afiszować.

 

SFERA SEKSUALNA
O, Boże, od czego tu zacząć?! Może od tego, że człowiek powinien panować nad własnym libido, a zatem jego zachowanie ma pokazywać, że potrzeby seksualne, choć są potrzebami niższego rzędu, to nigdy nie są w stanie zdominować czynów człowieka. Ktoś powie zaraz, że to nielogiczne, że sztucznie ukrywamy swoją seksualność. A ja odpowiem, że owszem publicznie ukrywamy, ale prywatnie się jej nie wstydzimy. I chyba uważamy się za stojących wyżej od zwierząt, które na ulicy bez skrupułów uprawiają seks. Najpierw rzecz charakterystyczna dla obu płci, a konkretnie oglądanie się za osobą, którą uważamy za atrakcyjną. Chyba nie ma osoby, która by nigdy się nie dopuściła takiego występku. Ja sam robię to wielokrotnie, więc postanawiam, że od jutra z tym koniec. Jak będziecie czytać ten tekst to mam nadzieję już być wolny od tego nawyku, który nie tylko jest swoistym wpychaniem się w życie drugiej osoby (tak to trzeba odbierać, bo do podglądania już tylko krok), a nawet może być to utożsamiane ze zdradą. Bo jeśli jakiś żonaty mężczyzna ogląda się na ulicy za innymi kobietami, to znaczy, że nie spełnia się przy partnerce. Ale to oglądanie się działa też w druga stronę. Nasze zachowanie (a tyczy się to w szczególności kobiet) nierzadko jest w połączeniu z prowokującym strojem skierowane ku  wzbudzania pożądań u płci przeciwnej. Nie należy zatem ulicy traktować jako miejsca, gdzie można umówić się na spontaniczny seks. Są pewne publiczne miejsca, gdzie poruszanie się w seksowny sposób jest dozwolone np. dyskoteki, ale w pozostałych takie zachowania są niedopuszczalne. Nasz strój i sposób chodzenia powinien nie wzbudzać niczyjej uwagi (no, chyba, że poruszamy się w specyficzny sposób ze względu na chorobę). I nie chodzi tu tylko o tak naprawdę poniżanie się poprzez uzewnętrznianie faktu, że atrakcyjny wygląd to nasz główny atut. Istnieje bowiem poważniejszy problem, którym są osoby o orientacjach homoseksualnych. Jeżeli geje i lesbijki chcą zachowywać seksualną czystość, to muszą unikać bodźców wyzwalających w nich libido. Trudno jednak ukrywać swoją płciowość, nie eksponować nagości pewnych części ciała, gdy za oknem wysokie temperatury. Dla mnie nie ma nic złego w tym, by w mieście mężczyźni chodzili w szortach i japonkach(oczywiście w pewnych miejscach, np. zakładach pracy taki ubiór jest niedopuszczalny z wiadomych względów). Chyba lepiej, żeby się nie pocić tak mocno, niż potem starać się kamuflować nieprzyjemny zapach. Jestem natomiast stanowczym przeciwnikiem, by panowie pojawiali się na ulicach miast bez podkoszulek, czyli w samych szortach. Paradowanie praktycznie w nagim stroju jest dopuszczalne jedynie na plaży, lub w miejscach względnie publicznych, np. ogródkach przydomowych, ale tylko w momencie wykonywania prac fizycznych podczas dużego upału. Należy jednak takie praktyki starać się redukować do minimum, m.in. dlatego, że dowiedziono, że człowiekowi jest bardziej gorąco jak nie ma na sobie koszulki niż jak ją ma. I co więcej kolor ubrania nie ma tu nic do rzeczy. Podczas koszenia trawnika można założyć np. podkoszulek bez rękawów, który jednak jest zbyt prowokujący (odsłania bicepsy i tricepsy, które są ważnym bodźcem seksualnym) by zakładać go idąc np. po zakupy.
Teraz przejdę do tematu trochę wstydliwego, a konkretnie erekcji męskiego członka. Wzwód u mężczyzny może być dostrzeżony nie tylko gdy nosi on luźne dresowe spodnie. U mężczyzn, którzy zakończyli już okres dojrzewania wzwód nie pojawia się w ciągu dnia bez wyraźnego bodźca erotycznego. W sytuacji, gdy mężczyzna nie jest w stanie zapanować powinien obrócić się tak, by nie był dostrzegalny jego członek. U mężczyzn przechodzących właśnie pokwitanie może dochodzić do częstych nieuzasadnionych wzwodów, które mogą ustępować dopiero po dłuższym czasie. Mężczyźni ci powinni wówczas postępować jak nieco starsi panowie, a w przypadku przedłużającej się erekcji pójść najlepiej do toalety. Nie należy natomiast w przypadku erekcji pozwalać na publiczną obserwację własnego przyrodzenia i nawet w sytuacji, gdy stoimy np. w kolejce powinniśmy odsunąć się z publicznego widoku. W sferze seksualnych (lub pseudoseksualnych zachowań) warto również zwrócić uwagę na te, które mogą kojarzyć się z obcowaniem płciowym (głównie zbyt przywiązanym do tego tematu osobom), choć w rzeczywistości nie mają z tym nic wspólnego. Przykładem może być podciąganie spodni. Sam należę do grupy osób, które do każdych jeansów muszą nosić pasek. Mimo to spodnie po przebyciu określonej trasy powoli się zsuwają. Muszę je podciągnąć będąc w miejscu publicznym. W takim zachowaniu nie ma nic złego i nie należy się doszukiwać w takich czynnościach żadnych podtekstów, ani w czynnościach o zbliżonym charakterze.

 

STOSUNKI MIĘDZYLUDZKIE
W miejscach publicznych musimy z innymi ludźmi pewne stosunki nawiązywać. Zazwyczaj wiążą się one z porozumiewaniem się lub współpracą (jeśli publicznym miejscem jest zakład pracy). Skupię się jednak jedynie na tych pierwszych. Przywitać się, przeprowadzić krótką rozmowę i powiedzieć „cześć” – to najbardziej optymalne zachowania związane z kontaktowaniem się ludzi w miejscach publicznych (sklepie, czy na ulicy, bo w szkole wygląda to trochę inaczej, żeby nie powiedzieć całkowicie inaczej). Optymalnym pod względem nie denerwowania pozostałych uczestników publicznej przestrzeni. A co irytuje? Najczęściej plotki, rozmowy o innych osobach (które raczej nie usłyszą rozmowy, ale ich znajomi może już tak) to największa patologia społecznego życia w miejscach publicznych. Niektóre osoby potrafią godzinami rozmawiać o życiu innych, wywlekać na publiczne światło prywatne brudy. Oczywiście, gdyby usłyszeli z ust osoby będącej wcześniej przedmiotem rozmowy coś na swój temat, to od razu wybuchłaby ogromna afera. Ludzie muszą w końcu dojrzeć. Jeśli chce się porozmawiać, to trzeba pójść do jakiegoś miejsca bez otwartej przestrzeni, najlepiej do własnego mieszkania i tam można innych obgadywać do woli (choć nie jest to wskazane, o czym będę pisał dalej, gdy już dojdziemy do sfery prywatnej). Jeśli chcemy jednak rozmowę w miejscu publicznym przeprowadzić to najlepiej róbmy to po cichu i koncentrując się na tematach, które nie urażą żadnej osoby, która przypadkiem może coś usłyszeć. Jeśli chcemy jednak pomówić na tematy bardziej kontrowersyjne to wybierzmy własny dom lub otwartą przestrzeń, np. park, czy las. Krótko mówiąc: rozmawiajmy w publicznych miejscach, ale na tematy niezwiązane z innymi i róbmy to krótko i niezbyt głośno szanując fakt, że niektórzy nie chcą mieć przymus dowiedzenia się o pewnych rzeczach (szczególnie tych z zakresu tabu) lub też po prostu źle się czują i potrzebują odrobiny spokoju. Nie postępujmy jednak wg zasady, że mówię na ulicy o tym, o czym rozmowy innych ludzi mnie nie irytują. Nie będę pisał dlaczego, licząc, że wyczucie smaku każdego z nas pozwoli rozpoznać tematy, o których lepiej nie wspominać w publicznych rozmowach.
W kategorii „Stosunki międzyludzkie” wspomnę też o okazywaniu sobie miłości. Oczywiście tej w wymiarze romantycznym (w poprzednim dziale nie wspomniałem otwarcie, że nie można w miejscu publicznym uprawiać seksu, ale to chyba rozumie się samo przez się), której oznaki koncentrują się na obejmowaniu, całowaniu i trzymaniu za rękę. Jeśli chodzi o tą ostatnią czynność, to tutaj żadnych ograniczeń nie ma. Trzymanie się za rękę może być nie tylko dowodem miłości, ale też na przykład przyjaźni (choć  gdy za ręce trzymają się mężczyźni to większość osób wie swoje). Ze względu na to iż przyjaźń to uczucie, którego manifestacja jest potrzebna to nie warto się kryć z jej oznakami. Trzeba jednak uważać by obcych ludzi nie traktować przez to jako naprawdę obcych, czyli niejako ich ignorować kosztem osoby z którą się przyjaźnimy. Marginalizacja pewnych postaci jest za to możliwa jeżeli okazywana miłość będzie zbytnio eksponowana. Romantyczne spacery z przytulaniem i całowaniem lepiej organizować nie w centrum miasta, tylko na jego obrzeżach, tak by osoby, które albo to związków nie mogą tworzyć, albo to czują się zranieni po nieszczęśliwym związku nie byli przez to pokrzywdzeni.

 

KORZYSTANIE Z TECHNIKI
Gdzieś kiedyś przeczytałem, że ktoś tam uważa rozmawianie przez telefon komórkowy na ulicy, czy w sklepie za mało eleganckie. Zastanawiam się, czy ta osoba pomyślała zanim wyraziła taką opinię. Przecież właśnie telefony komórkowe wymyślono po to, by być w kontakcie ze światem w miejscach publicznych, a nie prywatnie w domu, gdzie jest dostępny telefon stacjonarny. Owszem, można się doczepić jeżeli rozmowy są za głośne (lub gdy za głośny jest sam dzwonek, lub jego melodia  to piosenka z kontrowersyjnymi słowami lub dźwięki niekojarzące się z niczym przyjemnym) lub dotyczą tematów kontrowersyjnych (patrz wyżej), ale do samego faktu rozmowy nie ma się co czepiać. Słuchanie muzyki? Tak, owszem, ale ze słuchawkami na uszach, i to też na tyle cicho, by dźwięki z nich nie były słyszalne z odległości kilku metrów, bo niektórzy mogą nie lubić danego typu muzyki, a co więcej muzyka zbyt głośna powoduje, że tracimy kontakt ze światem i możemy na kogoś po prostu wpaść, czy nie słyszeć, gdy ktoś będzie chciał nam zwrócić uwagę lub poprosić o pomoc. Jeżeli chodzi natomiast o korzystanie z urządzeń mobilnych typu tablet, smartfon, to jak najbardziej można do nich zerknąć na chwilę, by sprawdzić np. pocztę, ale po co się z nimi afiszować i podczas drogi do supermarketu przeglądać Facebooka. To jest po pierwsze niebezpieczne, a po drugie stanowi pokusę dla tych, którzy nie posiadają danego sprzętu, by go kupić. A umówmy się, choć korzystanie z mobilnych urządzeń z wyświetlaczami choć użyteczne i czasem w pracy niezbędne to za zdrowe dla moralności nie jest. Wyznacza bowiem pogląd, że ciągle trzeba podążać za najnowszymi technologiami i wydawać na to kupę kasy. My sami tego nie róbmy, wystarczy, że reklamy się na tym koncentrują.

 

SPOŻYWANIE POKARMÓW I POKREWNE
O tym, że spożywać alkoholu w miejscu  publicznym, czy korzystać z innych używek (jak np. papierosy) w miejscu publicznym nie można wiedzą chyba wszyscy. I choć jeśli chodzi o papierosy to np. ulica strefą zakazaną nie jest to dla promowania zdrowego stylu życia nie należy się tam nikotyną odurzać. Podobnie nie należy czy to na ulicy, czy w szkole, czy nawet w miejscu pracy spożywać pokarmów niezdrowych, typu chipsy, pizza czy Fast-food. Obserwacja osoby jedzącej takie rzeczy przez człowieka głodnego może wzmóc apatyt i sprawić, że choć nie miał zamiaru to sięgnie po coś niekorzystnego dla zdrowia. Tam, gdzie mogą nas obserwować inni powinniśmy jeść jedynie to, co zdrowe (np. owoce) i pić to, co naprawdę gasi pragnienie, a nie tylko udaje, że to robi (czyli wodę i soki zamiast coli, czy oranżady). Starajmy się jednak w miejscach publicznych (a szczególnie na ulicach) nie spożywać zbyt dużej ilości pokarmów. Pokazujmy innym, że nie jesteśmy zwierzętami i potrafimy donieść zakupy do domu i tam się posilić. Zintegrujmy się też z cierpieniem ludzi głodnych (niekoniecznie bezdomnych, ale nawet tych, co nie mają przy sobie pieniędzy, by kupić coś do jedzenia) i nie manifestujmy tego, że sami likwidujemy swój głód wzmacniając przy tym głód naprawdę głodnych. Warto też mieć na uwadze, że osoby otyłe powinny szczególnie unikać spożywania jedzenia w miejscach publicznych, gdyż takie zachowania po pierwsze utrwalają pogląd, że otyłość musi jeść w parze z obżarstwem, a po drugie promuje brak dbania o własne ciało.

No to w końcu wejdźmy teraz w strefę prywatną. Tutaj, kwestia, czy daną rzecz wolno robić czy nie ma o wiele mniejsze znaczenie niż przy miejscach publicznych. Prywatnie mogę sobie chodzić nago, nikt mnie nie widzi – to bardzo zdrowe i przyjemne, bo nic człowieka w końcu nie krępuje (o czym doskonale wiedzą ludzie wysocy i szczupli, którzy często wybierają ubrania ciut za małe, ale przynajmniej takie, w których nie wyglądają jakby mieli na sobie worek!). Dozwolone jest też mówienie do siebie czy obgadywanie innych. Mogę opychać się niezdrowym jedzeniem ze świadomością, że szkodzę tylko sobie. O i tu doszliśmy do ważnej prawdy. Nieodpowiednie zachowania w miejscu publicznym szkodziły nie tylko ich wykonawcom, ale także przymusowym odbiorcom, natomiast postępując źle, gdy nikt nie widzi działamy destrukcyjnie przede wszystkim na siebie i pośrednio na innych też, gdy skutki tych zachowań przenosimy na forum publiczne. Pamiętajmy, że nie możemy czegoś takiego odczytywać za poświęcenie, interpretować powstrzymywania się od pewnych zachowań w miejscach ogólnodostępnych na rzecz „szaleństw” w domowym zaciszu. Bo tu jest tak jak z samobójstwem – prawnie nie jest to czyn zabroniony, ale każdy kto próbował się zabić musi zostać poddany leczeniu, bo coś z nim jest nie tak (oczywiście, niekoniecznie z jego winy). Dlatego też starajmy się unikać nieprzyzwoitych zachowań do których z pewnością można zaliczyć masturbację w jakiejkolwiek formie i róbmy to nie tylko ze względu na to, że niszczy to nasz więzi z innymi ludźmi, ale również dlatego, że takie zachowania dziś prywatne, jutro mogą już nie mieć miejsca dla swojej egzystencji. Nikt nie może nam zapewnić, że cały czas będziemy żyć w takim idyllicznym świecie, gdzie każdy znajduje miejsce, gdzie może pobyć sam. Jeśli nadejdą warunki skrajne, związane np. z jakimś kataklizmem to niewykluczone, że zostaniemy zmuszeni do przebywania nieustannie wśród ludzi, których możemy nawet nie znać. Nawyk prywatnych zachowań nie nadających się do ich upubliczniania, a konkretnie walka z nim dla zachowania resztek twarzy może w dłuższym okresie całkowicie rozbić daną osobowość. Zakończenie tych skrajnych warunków i powrót do prawa do prywatności może nawet zakończyć się tragicznie. Tak więc dla zachowania zdrowia psychicznego należy redukować do minimum wszelkie nawyki, które co prawda w małych ilościach nie są szkodliwe to utrwalone przypominają boleśnie, że nie da się bez nich żyć.

Czy strefa prywatna czasem miesza się z publiczną? Jest tak zawsze, gdy zapraszamy innych do naszego domu, czy mówiąc ogólniej do naszego życia. Zamieszczając na portalach społecznościowych zdjęcia przedstawiające zachowania właściwe jedynie dla sfery prywatnej postępujemy tak jak gdybyśmy wykonywali je w miejscu publicznym. Dlatego też uważajmy na to i nie dziwmy się ewentualnej krytyce naszego postępowania, która może dać znać o sobie w miejscu publicznym. Uważajmy, bo nawet jeśli w naszym mniemaniu na zdjęciu nie ma nic nieprzyzwoitego, to ludzie pokazują, że ich interpretacja nie ma granic. Może więc lepiej nie zamieszcza zdjęć własnej osoby w Internecie, ale wówczas nie wypada również wchodzić z buciorami w prywatne życie innych poprzez komentowanie ich czynów. No, chyba, że są to osoby publiczne – one szczególnie musza uważać na to, co robią w miejscu publicznym i mieć też świadomość, że miejsca dla nich prywatne mogą czasem nie istnieć… Ale takie życie sobie wybrali.

Odniosłem się zaledwie do niektórych zachowań, z pewnością pominąłem wiele tych z którymi macie problemy. Zastanawiacie się bowiem, czy to wypada robić na ulicy, czy lepiej dokonywać tego jedynie w domu. Gdy takie pytanie się pojawi warto dłużej pomyśleć i to nie tylko nad tym, czy robić to tu czy tam, ale także czy może jest sposób, by w ogóle tą czynność wyeliminować z życia. Bo taka opcja czasem istnieje i na ogół jest najrozsądniejsza…

 

 

Chcąc nie chcąc każdy z nas od urodzenia od razu zostaje zakwalifikowany do pewnej społecznej roli. Roli, którą prowadzi się przez całe życia. Można ją zmienić, choć czasem to niełatwe, ale nie niemożliwe. Nie można natomiast się od niej odżegnać, no chyba, że robi to śmierć. Tylko, że czasem nawet ona nie wymaże naszej przynależności do jednej z trzech społecznych zbiorowości. Wręcz przeciwnie, może ją utrwalić do tego stopnia, że zapomnimy o złotej zasadzie: „o zmarłych źle się nie mówi”. Dlaczego? Bo nie mogą się obronić. Tylko, że z tej zasady wynika, że dobrze też nie powinno opisywać się danych zmarłych, bo przecież mogli tylko udawać, że ich postępowanie jest nieskazitelnie czyste. Tak więc pozostaje neutralność, tylko, że ona też nam sporo mówi, też przypomina o klasyfikacji porównywalnej do orzeczenia kategorii zdolności do służby wojskowej, która przed laty budziła przerażenie. I przerażenie wyzwala też traktowanie zmarłego z dużą dawką obojętności, chłodem zakrapianym przeciętnością. Bowiem grupa przeciętnych obywateli to jedna z tych, w których tkwią miliardy ludzi. Dwie pozostałe – znacznie mniej liczne to tzw. wzory do naśladowania oraz zdemoralizowane jednostki. Zajmijmy się teraz każdą z tych grup.

 

WZORY DO NAŚLADOWANIA
W społeczeństwie jest ich niestety bardzo niewiele, choć czasem media prezentują całkiem inny obraz. Za autorytety w dziedzinie moralnego postępowania przedstawiają albo tych, których zachowanie zasługuje na potępienie (tylko mainstreamowy nurt twierdzi, że jest inaczej) lub też tych, którzy na pierwszy rzut oka robią wiele dobrego dla społeczności, ale tak naprawdę to tylko zasłona dymna dla ich niecnych uczynków. Należy mieć więc świadomość, że zbiory osób godnych wynoszenia pod niebiosa zdaniem mediów i tych, którzy w rzeczywistości są tego warci pokrywają się, ale w niewielkim stopniu. Odłóżmy jednak tą kwestię na bok i przejdźmy do samej roli jaką odgrywają osoby zaliczane do tej pierwszej grupy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że szalenie pozytywną – zachęcają bowiem pozostałych przedstawicieli rodziny ludzkiej do robienia czegoś nie tylko dla siebie, tylko dla innych bez uzyskiwania jakichkolwiek z tego profitów. Tak, bo właśnie osoby spełniające to kryterium można zaliczyć do tej zbiorowości, a nie także jak przekonują nas wszyscy dookoła tych, którzy odnieśli w jakiejś dziedzinie sukces i zachęcają innych, że poprzez wiarę we własne siły (i w domyśle podróż po trupach) też mogą tak daleko zajść. I faktycznie to zadanie (zachęcanie do altruistycznych postaw) spełniają, ale pogląd ten jest neutralizowany przez drugi wg którego skoro w danej społeczności są jacyś wolontariusze dbający o odpowiedni poziom moralności, to pozostali nie muszą się już wysilać. Na skutek skonfrontowania tych dwóch przeciwstawnych przekonań dochodzimy do sytuacji, że na osoby godne naśladowania patrzy się z obojętnością, owszem dostrzega pozytywy tego, co robią, ale nic poza tym. Nie próbuje się pójść w ich ślady. Dlaczego? Może wynika to z odwiecznego przekonania o tym, że ten, kto robi cokolwiek za darmo jest po prostu frajerem i drugiego, wg którego nie ma nic za darmo na tym świecie. Z tego też powodu, ci którzy chcą poprawić bezinteresownie życie osób z najbliższego otoczenia są w najlepszym przypadku wyśmiewani i radzi im się, by sobie odpuścili, albo też w skrajnych traktuje się ich za swoistych wrogów, a nawet szkodników. Bo skoro nic za darmo nie ma, to oni mogą (ba, na pewno będą!) czegoś w bliższej czy dalszej przyszłości oczekiwać, więc to sprytni oszuści, którzy chcą na nas zarobić. Popularność takiego nastawienia powoduje, że większość osób ani myśli aspirować do miana tych, których warto naśladować. I tak jest niemalże od początku życia. Posiadanie dobrych ocen w szkole, czy udzielanie się jest synonimem bycia kujonem i lizusostwa, dlatego też praktycznie takie jednostki nie są lubiane. By uzyskać sympatię trzeba stać się wzorem do naśladowania na pokaz, a zatem przyznać się, że robi się to jedynie dla prestiżu i pewnych korzyści. I to właśnie te dwie rzeczy zachęcają pewne osoby do ubiegania się do zajmowania zaszczytnych pozycji w kategorii autorytetów w kwestii pożądanych zachowań. Nie od dziś wiadomo, że bohaterskie, bezinteresowne czyny budzą społeczne uznanie i pomagają wymazać wszelkie złe uczynki z przeszłości. Co więcej pomagają one także uzyskać pewne profity (sponsoring), a nawet przykryć negatywny wymiar obecnie podejmowanej działalności. Oczywiście, takie możliwości daje jedynie promowanie własnej osoby przez media – w przeciwnym razie nie mamy co liczyć na udawaną bezinteresowność naszych czynów. Dlatego też wszelkiego rodzaju media nie powinny zbytnio promować osób, które odznaczyły się wśród innych czymś chwalebnym. Najlepiej, by te osoby „reklamowały” się same przy użyciu charytatywnych działań skierowanych bezpośrednio wobec drugiego człowieka. Tylko w ten sposób ich działanie będzie miało wymiar zachęty do naśladowania i to o wiele silniejszy niż ten przekazywany np. poprzez środki masowego przekazu. Bowiem jeśli coś dotyka nas bezpośrednio to czujemy większą potrzebę włączenia się w danych ruch niźli w sytuacji, gdy to dobro widzimy z daleka. Niestety, ale media robią to samo co wielu uczniów, którzy angażują się w pomoc w organizowaniu życia szkoły jedynie dla wzorowego zachowania i nagród. A propos czy Wasze dzieci (albo Wy sami) też mieliście „ustalanie” ocen z zachowanie na godzinie wychowawczej, gdzie każdy sam decydował o tym jaką ocenę powinien mieć? I czy Wy też byliście zszokowani, gdy niektórzy przekonywali bez ogródek, że są godni wzorowego? Takie osoby z pewnością nie mogą być zaliczone do pierwszej grupy. Bowiem wzór do naśladowania za taki siebie nie uważa. Wie tylko, że musi taki być, bez względu na to, co powiedzą inni. Niestety wg obiegowych poglądów najlepsza byłaby ewidencja tych, którzy zasługują na „wieczną chwałę”. Po co? By Łatwiej zapobiegać rozrostowi tej zbiorowości poprzez wspomniane wcześniej przeciwstawne, zobojętniające poglądy. A rozwój jest jak najbardziej potrzebny, ale ten ukryty, bo ujawniony publicznie (zmanipulowany?) uzasadnia naszą bezczynność…

 

PRZECIĘTNI OBYWATELE
Do tej grupy trafia praktycznie każdy z nas od urodzenia. Praktycznie, bo niektórzy („złote dzieci” lub zdemoralizowane jabłka padające niedaleko od jabłoni) trafiają do pierwszej lub trzeciej. Odstawmy ich jednak na bok i skupmy się na tym dlaczego ta druga grupa jest aż taka liczna. Powodów jest wiele. Podstawowym jest ten, że po prostu lubimy przeciętność. Kiedy tylko gdzieś pojawią się jakieś wyniki badań statystycznych to od razu porównujemy się, czy bardzo mocno odstajemy od normy. Gdy w niewielkim stopniu to na naszej twarzy rysuje się wielki uśmiech, gdy mocno już nie, choć to jest zależne, czy mamy do czynienia z pozytywnym czy negatywnym rankingiem. Gdy okazuje się, że w czymś dodatnio odstajemy od przeciętnego mieszkańca naszego kraju (a może i globu) to oczywiście jeszcze mocniej jesteśmy rozradowani, ale szczęście to zachowujemy dla siebie. Gdybyśmy bowiem spotkali się na ulicy z jakimś znajomym i wskazalibyśmy mu, że stoimy o wiele wyżej niż średnia krajowa, to mina by mu zrzedła i pogawędką by się szybko zakończyła. Jeśli jednak zależy nam na zachowaniu z nim kontaktu to dla siebie i jego dobra musimy trochę nakłamać, by powiedzieć, że mamy tak samo jak on, co na pewno poprawi mu humor. Jeśli jest to jednak znajomy, którego nie cierpimy i chcemy mu dogryźć, to jak najbardziej szczerość do bólu ten ból u niego wywoła. Dobrze, ale przejdźmy do ważniejszej rzeczy. Nawet jeżeli z powierzchownej analizy porównawczej wynika, że mocno odstajemy od standardu to ogromna niechęć do niewkomponowywania się w średnią powoduje, że szybko hamujemy nasze zapędy byleby tylko poczuć się jak przeciętny Polak. Nie dotyczy to prawda wszystkich sfer życia, ale na pewno tą w której liczą się nasze bezinteresowne czyny (bo o nich to zasadniczo mówimy). Skoro wszyscy dookoła krzyczą: „Odpuść sobie, nie warto, zajmij się czymś innym!” to w końcu ulegamy im namową i tak robimy. Usprawiedliwiamy się też nierzadko prawdą wg której układy rządzą tym światem i żeby być autorytetem w etycznym świetle, to trzeb z nimi współpracować, a i tak może nic z tego nie wyjść. Zgadza się, ale tylko jeśli mówimy o wzorach, które nie przepuszczają okazji, by nie wskoczyć na afisz. Ci skromni, robią swoje nie oglądając się na innych.
Duża liczebność tej zbiorowości nie pozostaje bez wpływu na dwie pozostałe grupy, a szczególnie tą pierwszą. Ci, którzy poświęcają się dla innych odczuwając osamotnienie nieraz wahają się czy przypadkiem nie zasilić szeregów tej „armii”, która jest najliczniejsza. Wiąże się to z wojennym nieco uzasadnieniem. W razie ataku, załamania wartości, wywrócenia świata do gór nogami łatwiej będzie przetrwać zbiorowością, które utworzą się (trochę spontanicznie) dzięki jednakowemu stosunkowi do życia. Jak sobie poradzę, gdy wszyscy zaczną odbierać świat już całkowicie z goła inaczej niż teraz? Jak się w nim odnajdę? – takie pytania trapią, tych, którzy swoje dobroczynne działania nie uważają za coś wstydliwego. Takie wątpliwości są właśnie celem istnienia grupy „przeciętnych”. Przeciętność jest taką moda, która nigdy nie przemija, a zatem zakorzeniła się już na dobre w naszej świadomości. To ona wskazuje jakie zachowanie jest akceptowalne, a jakie nie. Tych, którzy nie chcą zaakceptować danych standardów po prostu odrzuca, a nikt nie chce być odrzuconym. Duża liczba jednostek należących do grona „przeciętniaków” jest też na rękę wszystkim tym, którzy chcą nas kontrolować, a konkretnie kontrolować nasze zachowania. Tutaj na czele peletonu można dostrzec przede wszystkim reklamodawców, którym łatwiej jest oddziaływać, gdy ludzie się zbyt od siebie nie różnią. Dzięki temu prawdopodobieństwo, że bardzo duża liczba osób podobnie zareaguje na daną manipulację w spocie reklamowym jest dużo większe niż w sytuacji gdybyśmy mieli trzy grupy o podobnych liczebnościach. Skuteczność obecnej rzeczywistości najlepiej obrazuje fakt, iż co prawda większość z nas uważa, że reklamy są wyjątkowo głupie, ale i tak w trakcie przerwy w trakcie filmu zostaje przed odbiornikiem by te głupoty chłonąć. Bo przecież mało kto robi inaczej.


ZDEMORALIZOWANI
To grupa też liczna, ale o wiele mniej od „przeciętnych obywateli”. Niestety, ale prawdą jest, że tych którzy przyczyniają się do rozsiewania patologii jest o wiele więcej niż tych, którzy z tymi społecznymi problemami bezinteresownie walczą. W tej akurat kwestii media nie muszą kłamać. Wpływ grupy osób, które jak to się mówi potocznie wymagają resocjalizacji jest zatem bardzo wielki. Podobnie jak w przypadku pierwszej grupy dzieli się on na dwa nurty, może nie tak bardzo sprzeczne, ale z pewnością oddziałujące na siebie w sposób, którego efekt może być zaskakujący. Po pierwsze osoby, od których trzeba trzymać się z daleka (tak, bo dla uproszczenia wszyscy promują potępianie osób, a nie niegodziwych czynów, których się dopuszczają) są swoistą przestrogą, pokazują, że wystarczy raz pójść niewłaściwą drogą, by stracić wszystko co się w życiu osiągnęło, nawet coś niezależnego od dorobku, a konkretnie szacunek. Tak, bo zdaniem wielu społecznych autorytetów szacunek dostaje się co prawda „za darmo”, ale poprzez nikczemne czyny można go stracić. Poza tym drobnym mankamentem można by zatem zaakceptować fakt, że obiektywy kamer współczesnego świata kierowane są na osoby, które jednoznacznie kojarzą się z łamaniem prawa. Tylko że istnieje jeszcze drugi nurt, drugi typ oddziaływania. Widząc jak bardzo ktoś jest nieprawy i skażony złem możemy sobie uświadomić, że tak naprawdę to my sami jesteśmy całkiem w porządku. To fałszywe dowartościowanie ma po pierwsze przekonać, że pozostawanie w  grupie „przeciętniaków” nie jest takie złe, a po drugie, że może jednak warto jakiś tam niewielki grzeszek popełnić, lekko ugiąć prawo, bo i tak pozostanie się lepszym od tego bandyty z pierwszej strony dziennika. Przede wszystkim działa to w ten sposób właśnie na „przeciętnych obywateli”, ale nieraz także na „wzory do naśladowania”, które widząc, że siła i zakres ich działań (osamotnienie) jest niewspółmiernie mały do tego, co robią ci  przeciwnej strony, mogą dojść do wniosku, że to wszystko jest pozbawione sensu i lepiej wzorem sąsiada, który wolny czas spędza w hamaku sobie odpuścić. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że osoby zdemoralizowane, które „promują” media bardzo często swoje zdegradowanie pokazali poprzez atakowanie tych, którzy chcą dla wszystkich jak najlepiej. To kolejna rzecz zniechęcająca „wzory do naśladowania” do kontynuowania swej działalności.
Będąc przy grupie zdemoralizowanych warto zwrócić na uwagę, że z biegiem lat grupa ta może nie tyle, co widocznie się kurczy, co jednak traci pewnych członków. Jeszcze parę lat temu popełnienie wykroczenia nie było powodem do chwały, a wręcz przeciwnie decydowało od razu o zapisie do tej grupy. Dziś powoli czyny niezgodne z prawem, ale nie będące przestępstwami (np. kradzieże przedmiotów o niewielkich wartościach), a raczej osoby, które się ich dopuszczają uznawane są raczej za „przeciętniaków” niż za zdemoralizowanych. Podobne zmiany obserwuje się w kategoriach pewnych przestępstw, np. pobicia czy oszustw podatkowych. Powiedzenie, że każdy coś tam ma za uszami, a konkretnie jego eksponowanie powoduje, że pojęcie zdegenerowania zostało przewartościowane. Wiąże się to też z faktem coraz mniejszego poziomu moralności wszystkich niemalże społeczeństw i uznawania za coś złego jedynie tego, co zabrania prawo. Jakie skutki wiążą się z tymi zmianami? Ano takie, że te mniejsze przewinienia, których można się dopuszczać (w myśl: „z tego wychodzi, że ja jestem całkiem porządny obywatel”) mają coraz mniej karygodny wydźwięk.

 

 

Jak pewnie zauważyliście opisując poszczególne grupy nie sposób było nie analizować ich w kontekście pozostałych. Taki to wszystko ma bowiem sens. Te trzy grupy będą istniały zawsze i to niezależnie od działań tych, którzy rządzą tym światem. Zawsze bowiem ktoś się wychyli w tą, czy w drugą stroną, a za nim pójdą następni, ale nie do tego stopnia liczni, by sprawić, że grupa „przeciętniaków” stanie się kiedykolwiek najmniej liczna. Zresztą byłoby to wbrew wszelkim zasadom – bo gdy nawet skrajności dominują to tylko na chwilę, na skutek jakiegoś krytycznego wydarzenia. A tu już władcy tego świata mają pole do popisu szybko osłabiając spektakularny wydźwięk danego zdarzenia (tj. zbytniego emocjonowania się nim). Taka regulacja nastąpiłaby również bez jakiegokolwiek zewnętrznego wpływu, ale w zdecydowanie wolniejszy sposób, co nie jest na rękę tym, którzy stabilność chcą mieć w każdej chwili. Z tego wszystkiego wynika, że ruchy międzygrupowe też mają taki charakter, że nie doprowadzają do większych zmian w liczebności. Z każdej z trzech grup następują odpływy do dwóch pozostałych, ale praktycznie równoważące się. Z biegiem czasu spada liczba „wzorów do naśladowania” i „zdemoralizowanych” (oraz zmienia się pojęcie „wzoru” i „demoralizacji”), ale i tak nigdy nie obniży się do poziomu minimum ustalonego przez „naturę”. Tak, samoistność trzech grup jest przerażająca. Panowie tego świata nie muszą się męczyć nad wyborem docelowej zbiorowości dla wielkiej indoktrynacji, bo ona tworzy się sama…

SPOŁECZNE ROLE

NAJWIĘKSZE BOLĄCZKI WSPÓŁCZESNEGO ŚWIATA

Kiedy słyszymy hasło: „problemy współczesnego świata” od razy pojawia nam się w głowach ogromna lista bolączek, z którymi ludzkość nie potrafi sobie poradzić. Jest ich naprawdę bardzo dużo, a należą do nich m.in. ubóstwo, przestępczość, konflikty zbrojne, klęski żywiołowe czy katastrofy ekologiczne. Zazwyczaj próbuje się z nimi walczyć likwidując skutki. Takie działania doraźne są skuteczne jedynie na krótką metę, aby faktycznie wyeliminować rzeczy, które trapią ludzkość należy do nich podejść od strony przyczyn, których jest już znacznie mniej. Najpierw jednak trzeba je zidentyfikować. Nie jest to trudne, tylko nikt nie bierze na siebie odpowiedzialności za ich wypunktowanie, bo wina za nieudolność w walce spocznie na jego barkach. To przyczyna oficjalna, a zarazem nieprawdziwa. Bowiem tak naprawdę to nie chce się wyeliminować problemów, bo ich konsekwencje przynoszą bardo dużo profitów. I to nie tylko związanych z usuwaniem skutków naturalnych kataklizmów, czy wojen, ale także dlatego, że pieniądze dostaje się za samo istnienie problemów. Zarabiać można bowiem nawet na samym analizowaniu negatywnych zjawisk.
Prawdziwe przyczyny występowania problemów we współczesnym świecie leżą po naszej stronie. Są to nasze grzechy i dlatego w tym momencie mógłbym wymienić te siedem głównych i zakończyć tekst. Tego jednak nie zrobię, bo tą listę znają wszyscy. Nie widzą jednak w niej swych występków. Konieczne zatem jest ubranie głównych grzechów w inne słowa i połączenie tych, które ze sobą współwystępują.

 

KULTURA NATYCHMIASTOWOŚCI
Bardzo tęsknię za czasami, w których trzeba było na coś czekać. Człowiek odczuwał z tego radość, rozmyślał jak będzie wyglądało zjawisko na które antycypuje, co sprawiało wielką przyjemność. Czekało się na kontakt od przyjaciela (list czy telefon, bo kiedyś dzwoniło się przecież bardzo rzadko ze względu na olbrzymie koszty połączeń), zastanawiało się, co mu się przytrafiło, co ciekawego opowie. Z niecierpliwością wypatrywało się zachodu Słońca bo wraz z nim zbliżała się pora emisji ulubionej bajki na dobranoc. Dziś nie trzeba czekać. Telefon posiada prawie każdy, podobnie jak pakiet darmowych minut. Przyjaciel może opowiedzieć ci o randce z dziewczyną tuż po jej zakończeniu, a serial, czy film możesz bez problemu obejrzeć w Internecie. Nie trzeba czekać do wieczora. Ta wygoda jest pozornie bardzo dobra. Jesteś w ciągłym kontakcie ze światem, nie tylko w wymiarze cyfrowym, ale i rzeczywistym, gdyż coraz tańsze środki transportu umożliwiają pokonywanie ogromnych odległości w coraz to krótszym czasie. Tak, już się do tego przyzwyczailiśmy. Ja sam nie potrafię chwilę po obudzeniu nie zerknąć za pomocą komórki do swojej skrzynki elektronicznej, profil na Facebooku, czy na stronę z aktualnościami z kraju i ze świata. Nie wyobrażam sobie, by mogło mi tego zabraknąć. A przecież może – wystarczy brak prądu. Już teraz ledwo co możemy sobie poradzić, gdy burza „odcina” zasilanie na kilkadziesiąt minut. Panikujemy nie zdając sobie sprawy, że ludzkość przez większość czasu radziła sobie bez elektryczności. A co będzie, gdy potężna burza słoneczna pozbawi nas prądu na całe miesiące? Zanim odpowiem na to pytanie, zobaczmy co dziś się dzieje, gdy w danej chwili nie jesteśmy w stanie zrealizować swoich pragnień. Co się dzieje? Chwytamy za broń. Zazwyczaj po tą słowną, choć zdarza się, że i taką, co potrafi fizycznie zranić. Wszystko ma być na już, a gdy nie jest dostajemy białej gorączki. Frustrujemy się, gdy okazuje się, że opóźnia się dostawa świeżego mięsa do supermarketu, czy gdy kiosk, w którym zazwyczaj kupowaliśmy prezerwatywy jest akurat zamknięty i w związku z tym musimy wyprowadzić  z garażu samochód i opóźnić nasz stosunek seksualny zaledwie o kilkanaście minut. Niestety, ale kultura natychmiastowości dotyka też sfery seksualnej. Komu chce się czekać do okresu względnej niepłodności i komu w ogóle zabierać się za jego dokładne określenie? Istnieje prostszy i szybszy sposób. Te słowa stały się przewodnią myślą dla większości z nas, kochamy zasłaniać się czasem, który jest w dzisiejszych czasach pieniądzem. Zapominamy przy tym, że zazwyczaj jego „oszczędność” słono kosztuje. Kultury natychmiastowości „nauczył” nas nie tylko postęp technologiczny, ale i media, które nie widzą w niej nic zdrożnego. Nie widzimy i my sami, nie dostrzegamy tego, że mając wszystko na kiwnięcie palcem prawo do posiadania czegoś natychmiast odbieramy innym. Ale tak naprawdę tylko pozornie, bo role się odwracają. W sumie non stop się zmieniają przez co nie dostrzegamy, że jesteśmy też niewolnikami, a nie jedynie panami sytuacji. Kiedy jednak dojdzie do załamania się systemu opartego na kulturze natychmiastowości to będziemy za wszelką cenę chcieli to przywrócić gromadząc ogromne ilości doczesnych skarbów, a później zaczniemy zabijać, by nadal czuć, że nic się nie zmieniło, że możemy wciąż mieć wszystko na już. Globalnej anarchii na razie nie ma, widać ją w mikroskali. To już przeraża, gdy ludzie zabijają się z chęci utrzymania coraz szybszego tempa życia. Kultura natychmiastowości jest najbardziej perfidną bolączką współczesnego świata, bo tak naprawdę jej nie widać. Wpasowała się w wyznawany przez nas system wartości do tego stopnia, że nie traktujemy jej jako element, czyli nie uznajemy ją za jedną z moralnych norm. A jest nią, najgorsze jest, że wydaje się, że trzeba jej przestrzegać, bo się wypadnie, przestanie istnieć i to dosłownie. To jednak tylko złudzenie. Można się od niej odciąć, ale przy okazji trzeba pozbawić słuszności norm powiązanych, które zarazem wzmacniają siłę największych światowych „katastrof”.

 

WYOBCOWANIE
Człowiek nie istotą zdolną do życia w całkowitej samotności. Owszem, znamy przypadek Robinsona Cruzoe, który spędził część życia na bezludnej wyspie. Tylko, że samotna była właśnie jedynie część jego życia. Przeżyć bez jakiegokolwiek kontaktu z inną żywą istotą tyle, ile przeciętnie żyje człowiek, nie jest w stanie nikt. Nic więc dziwnego, się boimy się podejmować działań, które mogą nas skazać nawet na symboliczną samotność, zwanej bardziej współcześnie wyobcowaniem. Nasza naturalna skłonność do akceptacji tego, co nam bliskie (tego, co stanowi w pewnym sensie naszą kopię) sprawia, że dostosowujemy się do przekonań i wartości hołdowanych w danej zbiorowości. Jest super, gdy się z nimi zgadzamy, a zatem, gdy nie musimy udawać. Nierzadko jednak, to co dla większości normalne dla nas samych jest czymś obrzydliwym, a przynajmniej nie do zaakceptowania. Mimo to nakładamy to niewygodną szalenie maskę i robimy dobrą minę do złej gry. Bo niestety najczęściej, to czym fascynuje się większość jest rzeczą niegodną naśladowania. Wyobcowanie, a konkretnie związany z nim strach dotyka najbardziej tych, którzy ukrywają coś wstydliwego. Homoseksualiści bojąc się odrzucenia ukrywają swoje prawdziwe pragnienia, chcą poczuć się jak normalni ludzie. I takimi się stają, chociażby w świetle prawa, bo wiążą się z osobami przeciwnej płci, choć wcale ich nie kochają. Ale dla ogółu jest wszystko w porządku. Dla nich samych nie, dlatego też bardzo często prowadzą podwójne życie – uciekają do drugiego małego świata, tam, gdzie to co robią jest również akceptowalne. Wojna światów nie może ciągnąć się jednak w nieskończoność, któryś musi przegrać, a jeśli jest się obywatelem obydwu to zawsze się przegrywa. Nie chcemy być uznawani za „odmieńców”, ale w pewnym momencie tak się dzieje. Jest to droga tylko w jedną stronę, nie ma z niej powrotu – tak orzekła większość, a przecież to ona w demokratycznym świecie ma zawsze rację. Jeśli już raz zostaliśmy odrzuceni przez społeczeństwo, to nie mamy szansy na powrót. Nasze największe starania zostaną wytłumaczone chęcią przypodobania się, pokazane jako udawane dla uzyskania „pretekstu” dla dalszej niemoralnej działalności. Nawet gdy ona ma takie znamiona, nawet, gdy ktoś dopuszcza się czegoś absolutnie niegodziwego, to nie powinien zostać wykreślany, uznawany za zarażonego, do którego nie można zbliżyć się na krok. Ale gdybyśmy już uznali, że tak można to czy poprawa, zmycie swoich win nie powinno zatem przywrócić do normalnej społeczności? Powinno, ale w znacznej części z nas tkwi przekonanie, że ludzie się nie zmieniają, że ten, kto raz zabił, już zawsze będzie zabijał. I nic tego nie zmieni. Jak już wspomniałem z wyobcowaniem wiąże się strach, paradoksalnie nie dotyczy on jedynie tych, którzy boją się odrzucenia, ale także tej „słusznej” większości. Jej zdaniem bowiem pojawienie się „odmieńców” może być początkiem nowego ruchu na skutek którego dotychczasowa mniejszość stanie się większością, a więc nastąpi swoista zamiana ról. Gdyby jeszcze odrzucano to, co jest naprawdę złe, ale nie odrzuca się człowieka jako całość. Nie krytykuje się jego niewłaściwych postaw, nie dostrzega, że poza nimi tkwi w nim ogromna wartość. Takie skazywanie na potępienie jest okropne, więc w sumie trudno się dziwić, że zarówno ci, co są w większości, jak i ci w mniejszości odczuwają wielki strach przed wyobcowaniem. Którzy są jednak bardziej dwulicowi? Na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam.

 

OBOJĘTNOŚĆ

Człowiek jest istotą bardzo wrażliwą. Nie chodzi mi tutaj jednak o wrażliwość na jakieś fizyczne doznania, np. ból, ale o zauważanie tego, co niematerialne, tego na co trudno patrzeć, tego od czego bolą oczy, nie dosłownie, ale w przenośni. Człowiek wraz z wiekiem z jeden strony uodparnia się na widok światowych patologii najbardziej manifestowany cierpieniem całkowicie niewinnych ludzi, a z drugiej rozwija się, doskonali swą umiejętność dostrzegania ludzkiego udręczenia tam, gdzie na pierwszy rzut oka go nie widać. Niestety, umiejętności te nie rozwijają się w sposób równomierny, zazwyczaj wygrywa ta pierwsza. Nie powiem, że to jest coś całkowicie złego. Musimy się bowiem na pewną ilość zła w naszym życiu uodpornić, inaczej bowiem nie bylibyśmy w stanie normalnie funkcjonować, ba, nie warto by było nawet wychodzić z domu. Prawda jest jednak taka, że jedyną rzecz na którą musimy się uodpornić jest fakt, iż w pojedynkę nie usuniemy całego zła z całego świata, ani nawet z najbliższej okolicy. Oczywiście, nie znaczy to, że nie musimy próbować. To jest w zasadzie nasz obowiązek jako człowieka. Żyjąc w społeczeństwie jesteśmy zobowiązani do reagowania na ludzką krzywdę, sami przecież oczekujemy pomocy, gdy dzieje się źle. Mimo to robimy to coraz rzadziej. Nasza obojętność rozrasta się i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze poszerza się krąg zjawisk, na które nie reagujemy. Zaczyna się całkiem niewinnie – od lenistwa. Raz zdarza nam się sytuacja, że nie zwrócimy uwagi osobie, która szarpie na ulicy swoje dziecko. Po paru dniach sytuacja się powtarza – znów jakiś rodzic pokazuje, że się na niego nie nadaje. Mając w pamięci poprzednie wydarzenie i zasłaniając się dzięki temu konsekwentnym postępowaniem nie reagujemy. Dane zjawisko wypadło z kręgu tych, które na nas działają. Bardzo szybko okazuje się, że nie tylko ono, ale inne podobne, o trochę bardziej negatywnym wydźwięku, np. uderzenie dziecka przez rodzica. Wydaje nam się, że to to samo, co widzieliśmy poprzednio, więc nie reagujemy, zupełnie zapominamy o sprawie. Nie zdajemy sobie sprawy, że nasza obojętność się rozrasta, dochodząc do zdarzeń, w których nawet ludzka śmierć w męczarniach nas nie wzrusza. Poza przedmiotowym rozrastaniem się naszej niewrażliwości można zaobserwować też podmiotowe. Krąg osób, którym niesiemy bezinteresowną pomoc nieustannie się kurczy. Wypadając z danej grupy społecznej coraz szybciej uznajemy jej członków za byłych, nieistotnych znajomych, którym nie trzeba sobie zawracać głowy. Bardzo często dzieje się tak samo z ludźmi, którzy należą do grup społecznych, w których wciąż jesteśmy aktywni. Niebawem będziemy reagować jedynie na problemy członków własnej rodziny i to tej najbliższej. A może i ostatecznie wyłącznie na własne. Wrażliwość, którą się odznaczamy tak naprawdę się nie zmienia, zmieniają się jedynie jej odbiorcy. Teoretycznie powinniśmy przejmować się z jednakową siła o zdrowie i życie każdego człowieka, zarówno nieznajomego mijamy na ulic, jak i najlepszego kumpla. W praktyce nasza troska ogranicza się jedynie do znajomych. Wraz ze wzrostem społecznych patologii naszą wrażliwość kierujemy ku coraz to bliższym nam osobom w przekonaniu, że tak będzie łatwiej ich przed nimi ochronić. Zasłaniamy się nie tyle, co słowami: „przecież nie zbawię całego świata”, co „co mnie tamci obchodzą”. Degeneracja świata się pogłębia, a nasza dbałość coraz bardziej ogranicza do naprawdę bliskich osób. Docelowo sięgnie tylko nas. Będziemy wyczuleni na wszelkie zmiany we własnej osobowości, psychice, które popchną nas do tego, by nie przejmować się w jakimkolwiek stopniu innymi. Przecież liczmy się tylko my, nasz spokój wewnętrzny, a złe wydarzenia za oknem mogą tylko zaszkodzić naszemu zdrowiu psychicznemu.

 

BRAK WIEDZY I UMIEJĘTNOŚCI DYSKUSJI

Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Tak mówi znane porzekadło. Niestety jest w nim sporo racji. Nauka w szkole jest do pewnego etapu (a konkretnie egzaminu dojrzałości) czymś w rodzaju obciachu. Po co się uczyć, lepiej ściągać. Zaoszczędzisz czas i zmniejszysz ryzyko niepowodzenia. Niestety, takie praktyki motywowane nieprzydatnością tego, co wyniesie się ze szkoły w dorosłym życiu sprawiają, że wolimy kopiować złe nawyki. Nawet jeśli nie ściągany, to postępujemy według zasady 3 razy Z: „zakuć, zdać i zapomnieć” i to nawet na większości kierunków studiów, bo ta wiedza i tak nosi miano bezużytecznej. Wszak, w każdej firmie okazuje się, że teoria mija się z praktyką. Zapomina się, że zdobywana wiedza nie służy jedynie zarobkowaniu, ale także poprawie życia innych. Brak wiedzy przyczynia się do powstawania wielu stereotypów, a co za tym idzie poglądów, które utrudniają życie pewnym społecznym grupom. Brak wiedzy wychodzi też podczas udzielania pierwszej pomocy czy też podczas dawania rad – te niewłaściwe mogą tylko zaszkodzić np. zniszczyć pranie czy zmarnować żywność. Znacznie jednak bardziej poważnym problemem jest brak wiedzy odnośnie tego, co jest dobre, a co złe. Wiedza przekazywana nam w szkołach dotyczy tematów, z którymi większość nie ma problemu. Nawet jeśli wybiera się to, co jest złe, to przynajmniej robi się to świadomie. Gorzej z sytuacjami nietypowymi, np. czy widząc śmiecącego na ulicy człowieka wystarczy po nim posprzątać, czy konieczne jest mu zwrócenie uwagi. Na lekcjach z religii, czy godzinach wychowawczych próżno szukać odpowiedzi na tego typu pytania. Oczywiście, na większości z nich, bo wszystko zależy od tego, kto na jakiego pedagoga w swoje karierze trafi. Mimo to, gdy się nawet pojawiają to na zasadzie prostego wskazania: „to jest złe, a tamto dobre”. Nie pojawia się jakakolwiek argumentacja, a jak już to szalenie prymitywna. I tu jest właśnie sedno problemu. Nikt nie uczy nas w jaki sposób pokazywać słuszność swoich przekonań, tylko wskazuje się, że można i tak i tak podchodzić do życia. Nie mówi się w jaki sposób obronić swoich racji. Internauci komentujący na forach wydarzenia potępiają danego człowieka za dany czyn argumentując to tym, że po prostu zrobił coś złego. Oczywiście, w jakiś sposób uzasadnienie charakteryzują, ale najczęściej jest ono do tego stopnia prymitywne (a czasem nawet obraźliwe), że nie niesie jakiejkolwiek wartości, a co gorsza bardzo często jest też pozbawione logiki. Co się dziwić, nie mieliśmy gdzie się nauczyć dyskutować. A umiejętność dochodzenia do tego, co dobre, a co złe od strony przekonań i wartości, a nie po prostu pokazywanie „jedynej słusznej prawdy” jest szalenie kluczowa, bo umożliwia niejako zaprogramowanie nas na wskazywanie co właściwe, a co nie niezależnie od sytuacji. Przykładowo: nie należy do kwestii dobra i zła podchodzić od strony Dekalogu, ale od wyjaśnienia czemu nie wolno kraść, czy cudzołożyć. Dzięki temu nikt nie będzie musiał długo walczyć z problemem typu czy ten czyn podchodzi pod któreś z przykazań, czy też nie. Niestety, takie podejście do życia jest charakterystyczne dla mniejszości z nas. Pozostali, i owszem zawzięcie bronią swoich racji, tylko, że wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Powtarzane są wciąż te same puste slogany, a kiedy już się znudzą, to przechodzi się do oczerniania drugiej strony, bo po prostu brakuje argumentów.

W poniższej tabeli znów wrócę do wymienionych na samym początku problemów współczesnego świata. To będzie pierwsza kolumna, w drugiej pokażę prawdziwą przyczynę danego zjawiska (tą najważniejszą, bo zasadniczo wszystkie cztery przeze mnie scharakteryzowane przyczyniają się w jakimś tam stopniu do wszelakich światowych patologii). W ostatniej przedstawię rozwiązanie. Proste, ale trudne do zaakceptowania. Czy to nie ironiczne, że komplikujemy świat tam, gdzie wszystko widać jak na dłoni?

Zachęcam do samodzielnego uzupełnienia tabeli o kolejne pozycje.

ŚWIAT PEŁEN MIEJSKICH LEGEND

Co łączy historię o kobiecie, która kupiła używaną suknię ślubną i po pewnym czasie zmarła, bo okazało się, że została zatruta trupim jadem (z sukni, w której była pochowana pewna nieboszczka) z opowieściami o kocie, który zadusił człowieka człowiek skacząc mu na grdykę (która w przekonaniu zwierzęcia udawała mysz) czy też o czarnej wołdze, która porywała dzieci? Wszystkie z nich są miejskimi legendami, a zatem fikcyjnymi historiami przekazywanymi sobie najczęściej z ust do ust. Jedne nas bawią, inne przerażają. Rzadko kiedy przechodzimy koło nich obojętnie. W jaki sposób jednak powstają? Jak je rozpoznać i dlaczego w nie wierzymy? O tym dzisiejszy tekst. Będę przytaczał w nim miejskie legendy, które możecie znaleźć na stronie http://atrapa.net/legendy.

 

Jak rozpoznać miejską legendę?

To podstawowe pytanie i dlatego od niego zacznę. Miejskie legendy zazwyczaj bardzo łatwo zidentyfikować. Na ogół robimy to intuicyjnie, ale z racji, że czasem intuicja nas zawodzi to warto podać zestaw cech charakterystycznych. Przede wszystkim miejskie legendy to  historie nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe. Gdy jakąś usłyszymy okazujemy wielkie zdziwienie, o ile oczywiście wcześniej jej nie znaliśmy. Jesteśmy pod tak dużym jej wpływem, że nie wytrzymujemy i opowiadamy ją innym. No i tak właśnie się te opowiastki rozpowszechniają. Ale o tym będzie mowa za chwilę. Wróćmy do pierwszej cechy. Niewątpliwie trudno nam jest uwierzyć w historię o wentylatorze, który może obciąć głowę. Są jednak miejskie legendy, które są bardziej prawdopodobne. Wszystko to jednak zależy od tego co w życiu widzieliśmy i o czym słyszeliśmy (w sensie o jakich PRAWDZIWYCH wydarzeniach). Rzeczywistość nieraz szokuje, a zatem atrybut nieprawdopodobności nie jest wystarczający do identyfikacji miejskiej legendy. Dlatego też warto się zastanowić jaki wydźwięk ma opisana historia. Miejskie legendy zazwyczaj przedstawiają przerażające, tragiczne lub tragikomiczne wydarzenia, rzadziej po prostu komiczne. Bohaterowie tego typu opowiastek albo tracą życie, albo zdrowie (ktoś np. łamie im rękę w przekonaniu, że odłącza od źródła prądu) albo całkowicie się kompromitują przed znaczną grupą osób. Z pewnością kobieta, której znajomi okryli, że masturbuje się przy pomocy psa zlizującego z jej intymnych miejsc krem czekoladowy nie byłaby w stanie im spojrzeć w oczy. Miejskie legendy na ogół cechują się też bardzo dokładnym opisem, innymi słowy mówiąc wygląda to tak jak gdyby były pisane przez „wszechwiedzącego narratora”. Mamy bowiem wydarzenie scharakteryzowane z punktu widzenia niemalże wszystkich uczestników danej historyjki, a najbardziej tej, która zginęła w dziwnych okolicznościach. Przykładowo możemy do tego grona zaliczyć opowieść, o kobiecie, która nie wiedząc, że opalenizna pojawia się po pewnym czasie od wizyty w solarium odwiedziła niemalże wszystkie w mieście, w którym mieszkała i umarła na skutek wewnętrznych oparzeń. Teoretycznie śledztwo wyjaśniające jej śmierć mogłoby dać wiele szczegółów odnośnie tego, co robiła przed śmiercią. Problem polega na tym, że takiego śledztwa być nie mogło, bo solarium nie może spowodować wewnętrznych oparzeń, tylko jak już poparzenia skóry. Tak więc zostało to wymyślone. Miejskie legendy zazwyczaj nie są opatrzone szczegółowymi informacjami, gdzie i kiedy dana wydarzenie miało miejsce (jak już to podawana jest jedynie jedna z tych informacji np. rok. Uwaga – nie dotyczy to miejskich legend, które są ukrytą propagandą. O nich w dalszej części tekstu). Na ogół zaczynają się tak: „to przydarzyło się znajomemu mojego znajomego”. Bez wątpienie brak szczegółowych detali obniża wiarygodność miejskiej legendy. Tego typu historie odznaczają się też istnieniem wielu wariantów np. nieraz opowiadane jest, że to pan młody podrzucany przez gości walnął się głową w wentylator i zmarł, innym razem, że to panna młoda. Istnienie wielu odmian miejskiej legendy sugeruje, że jest powstała ona dosyć dawno temu i na skutek przekazów rozmyło się już to, co było „prawdą”. Tak, bo przekazywanie z usta do ust to kolejna cecha miejskich legend. Praktycznie nie pojawiają się one w gazetach, czasem na internetowych forach, przede wszystkim jednak dowiadujemy się o nich z opowiastek: w miejscu pracy, szkole czy też na ulicy. Innym wyznacznikiem miejskiej legendy może być niesienie ukrytej prawdy, np. pogłoski, że guma do żucia czy witamina C jest rakotwórcza, albo, że do jedzenia w pewnych restauracjach dodają środek przeciwwymiotny, by ukryć fakt nieświeżej żywności. Przytoczone do tej pory cechy charakterystyczne mogą nas zawieść, tzn. jeśli dana historia odznacza się większością wspomnianych wcześniej atrybutów to jest bardzo prawdopodobne, że to miejska legenda, ale pewności nie ma. Aby mieć stuprocentową pewność należy odnaleźć jej słaby punkt, a zatem potwierdzenie, że dane wydarzenie nie mogło mieć miejsca. Większość miejskich legend ma co najmniej jeden słaby punkt. Przykładowo legenda o wentylatorze obcinającym głowę dziecku niesionego przez ojca na barana nie jest prawdziwa, bo wentylator nie jest w stanie czegoś takiego dokonać. Ponadto wentylatory są zamieszczane na do tego stopnia dużych wysokościach, że dziecko niesione przez ojca na barana nie byłoby go w stanie dosięgnąć rękoma, a co dopiero głową. Więcej przykładów słabych punktów miejskich legend (jak i cech charakterystycznych) w tabeli na końcu.
Na koniec tej części chciałbym zwrócić uwagę na pewną ważną rzecz, Otóż gdyby wydarzenie rodem z miejskiej legendy przydarzyło się nam samym, to po pierwsze nie opowiedzielibyśmy o nim nikomu (w założeniu, że byśmy żyli), a po drugie nie uznawalibyśmy podobnych historii płynących „z zewnątrz” za miejskie legendy. Bo choć na pozór historie z miejskich legend są takie, że po ich przeżyciu nic nie będzie już takie samo, to strach, który ma wielkie oczy okazuje się mieć o wiele mniejsze, gdy patrzy się na to z bliska. Nie doszukujmy się zatem w historiach rodem z miejskich legend rzeczy burzących naszą wiedzę o świecie, poczucie stabilności, bo dostaniemy obłędu. Odczytujmy je po prostu rozrywkę, która poza zabawą dostarcza nam prawdy o nas samych, naszych obawach, lękach i stosunku do świata, w którym przyszło nam żyć.

 

Jak i dlaczego powstają miejskie legendy?

Sposób powstawania miejskich legend nie został do końca poznany. Przyjmuje się, że mogą one powstawać w sposób nieświadomy (tzn. osoba ją tworzącą jest przekonana, że tworzy prawdziwą historię), jak i świadomy, co oznacza, że dana „bajeczka” jest wymyślana z premedytacją. Bardzo często zdarza się tak, że gdy dowiemy się o jakimś interesującym wydarzeniu (prawdziwym) to chcemy się tym podzielić. Niestety, nasza pamięć jest zawodna i dlatego opowiadając o nim znajomym przekręcamy jakiś detal. Znajomi popełniają ten sam błąd i w konsekwencji powstaje historia nie mające prawie nic wspólnego z prawdą. Tak więc wyszliśmy od ciekawego, zazwyczaj przynajmniej trochę niezwykłego doniesienia a skończyliśmy na całkowicie nieprawdopodobnej historii. Bardzo często zdarza się też tak, że nie tylko braki w pamięci przyczyniają się do stworzenia nieprawdopodobnej historii, ale także nasza skłonność do niedoczytywania do końca (lub rzadziej niewsłuchiwania się) danego artykułu. Często zapoznamy się jedynie z mylącym nagłówkiem i już od początku przekazujemy całkowicie niedorzeczną historię. W ten sposób być może powstała miejska legenda o rakotwórczej gumie (w dalszej części inne wyjaśnienie), o motocykliście, który pomimo utraty głowy przeszedł kilka metrów i dopiero potem upadł na ziemię czy o bułeczkach z wymiocinami, które uznano za pieczywo z mięsem. Niezamierzone powstawanie miejskich legend może też się wiązać z przekazywaniem dalej z błędami wydarzeń fikcyjnych, najczęściej z filmów. Wynika to z dwóch rzeczy – po pierwsze, gdy zobaczymy dane zdarzenie to automatycznie blokuje się w naszym umyśle możliwość dojścia do wniosku, że jest to miejska legenda – gdy coś widzimy to od razu przyjmujemy w ciemno, że jest to możliwe, a po drugie popularność ostatnimi czasy filmów opartych na faktach sprawia, że przestajemy się już nad tym zastanawiać, czy film był inspirowany prawdziwą historią, czy nie i w ciemno zakładamy, że był. A tak na marginesie bardzo duża część filmów, które są rzekomo oparte na faktach z faktami nie ma praktycznie nic wspólnego. To wszystko prowadzi do powstania zagrożeń i to nie tylko tych związanych z tworzeniem miejskich legend, ale również z takim, że uwierzymy we wszystko co jest na ekranie i nasze życie podporządkujemy właśnie temu, co zobaczyliśmy. Przykładem legendy powstałej na skutek przeniesienia wydarzeń fikcyjnych do prawdziwego świata może być np. legendarna „zabawa w słoneczko” czy inne zbiorowe orgie seksualne, śmierci współlokatorki z akademika czy o psychopacie, który zabija psa kobiety i liże ją udając zwierzę. Miejskie legendy mogą powtarzać też w sposób całkowicie świadomy. Zazwyczaj w trakcie rozmów przyjaciół, z których jednemu wydaje się, że jest wyobcowany. By wzbudzić zainteresowanie swoją osobą opowiada niewiarygodną historię. Zdarza się, że po prostu powtarza jakąś miejską legendę, ale z racji tego, że znajomi mogą ją już znać, zazwyczaj na poczekaniu wymyśla coś nowego, całkowicie niedorzecznego. Uzyskuje zainteresowanie, zazwyczaj tylko na chwilę, bo większość domyśla się, że z dana historia jest bardzo grubymi nićmi szyta, ale nierzadko miejska legenda przeżywa i jest rozpowszechniana dalej. Praktycznie każda miejska legenda mogła powstać w taki sposób, zazwyczaj jednak historie o takim pochodzeniu charakteryzują się prostotą (np. niewielka liczba bohaterów) oraz totalnie szokującym zaskoczeniem. W taki sposób powstała z pewnością historia o pizzy z halucynogennymi grzybkami czy o mężczyźnie z głową w kontenerze. Często wymyślane miejskie legendy mają być straszakiem na złe dzieci. Chodzi o to by nie włóczyły się wieczorami po mieście, czy po prostu wracały po szkole od razu do domu (i w domyśle pilnie się uczyły!). Takie były najpewniej pobudki powstania legendy o czarnej wołdze porywającej dzieci czy o satanistach, którzy zadawali pytanie o zeszyt do religii.
Rzadziej zdarza się, że miejska legenda ma przedstawić ukrytą prawdę o danym zdarzeniu, zazwyczaj o tym, z którym pogodzić się jest trudno, jak np. śmierć drugiego człowieka. Słyszeliśmy ostatnio historię w której śmierć młodego mężczyzny spowodowało zadławienie wymiocinami, a o winę obarczało się policjantów. Czasem nie chodzi jednak o odrzucenie oficjalnej wersji, ale o ukrycie prawdziwej, jak np. legenda o mężczyźnie, który założył się, że wbije gwóźdź w drzwi kaplicy na cmentarzu, a umarł na zawał, bo przybił sobie gwoździem rękaw płaszcza i przestraszył się na śmierć.
Jak wcześniej pisałem na ogół miejskie legendy nie są określone co do miejsca danego zdarzenia. Nie dotyczy to tzw. miejskich legend jako ukrytej propagandy. W nich miejsce jest dokładnie określone, a one same mają na celu albo zniechęcić do kupowania pewnych produktów (na ogół spożywczych), odwiedzania określonych miejsc (korzystania z usług) czy zdegradowanie określonej grupy społecznej. W pierwszych dwóch przypadkach są z pewnością tworzone przez konkurencję, np. legendy o szczurach w hamburgerach z pewnej sieci restauracji, spermie w kebabie lokalnego baru czy o żyletkach na zjeżdżalni w pływalni w danym mieście. Jeśli chodzi o historie degradujące znaczenie jakiejś społecznej grupy to trudno określić, kto może być ich autorem. Zaliczyć tu można np. legendę o studentach, którzy będąc pod wpływem alkoholu i/lub narkotyków bawią się w astronautów i zabijają się zrzucając w kartonach z kilku pięter.
Na koniec warto dodać, że miejskie legendy wytrzymują próbę czasu, jeśli zachodzi taka potrzeba to po prostu ewoluują. Na przykład gdy w programie „Pogromcy mitów” dowiedziono, że wentylator nie może obciąć głowy to w miejskich legendach nie mówiono już o dekapitacji, tylko o mocnym zranieniu w szyję, które i tak doprowadziło do śmierci.

 

Dlaczego wierzymy w miejskie legendy?

To przykre, ale znaczna część z nas wierzy w tego typu historie. Z czego to wynika, oczywiście poza brakiem wiedzy, która umożliwiłaby odkrycie słabych punktów takich opowiastek? Miejskie legendy ze względu na to, iż nas szokują bardzo łatwo zapamiętujemy, a że mamy we krwi, że to co pamiętamy jest prawdą to wychodzi, co wychodzi. Bo tak niestety jest. Weźmy przykład: pamiętamy głównie zło skierowane ku nam, to co dobre szybko nam ucieka i dlatego wydaje się nam, że całe życie tylko nam dokuczano i takie są później efekty… Co więcej bardzo często miejskie legendy prezentują ukrytą prawdę, są swoistymi teoriami spiskowymi. W świecie, w którym tak wiele rzeczy załatwiane jest za kulisami (a na scenie głównej widzimy coś zupełnie innego) łatwo uwierzyć, że wiele historii przekazywanych z ust do ust nie występuje w oficjalnych źródłach informacji, bo zburzyłoby to nasze poczucie bezpieczeństwa i wyidealizowany obraz świata. A zatem w miejskich legendach musi być przynajmniej ziarno prawdy. Niestety, na ogół ziarno to szybko rośnie i wierzymy we wszystko, co nam mówią.

Umiejętność rozpoznawania miejskich legend jest nam bardzo potrzebna. Na szczęście można ją szybko opanować. W poniższej tabeli przedstawiłem wybrane legendy miejskie. Większość z nich znajduje się na stronie http://atrapa.net/legendy - tam są szczegółowe opisy. Co ważne nie wszystkie z 82 przedstawionych tam historii zasługują w moim przekonaniu na miano miejskiej legendy. Nie będę jednak zdradzał licząc, że dzięki mojemu tekstowi bez trudu będziecie w stanie je rozpoznać. No i w końcu przestaniecie (a w sumie: przestaniemy…) się przejmować głupimi opowiastkami od których aż puchnie nasz świat.

STOP PRZEMOCY W SZKOŁACH!

Niebawem skończy się sierpień i dla wielu tysięcy uczniów rozpocznie się nowy rok szkolny. Dla sporej części z nich będzie to „nowy rok szkolny” przez duże N, gdyż zaczną nowy etap edukacji. Absolwenci gimnazjów pójdą do szkół średnich, a podstawówek do gimnazjów właśnie. Ja sam pamiętam moje pierwsze dni w gimnazjum, a tak naprawdę to i ostatnie dni wakacji, a właściwie to całe wakacje po zakończeniu szkoły podstawowej. Mój brat straszył mnie „koceniem”, więc z nietęgą miną rozpocząłem edukację w gimnazjum. Zdaję sobie sprawę, że obecnie przerażenie u przyszłych gimnazjalistów jest mniejsze niż to było przed laty, bo i problem znęcania się uczniów klas starszych nad młodszymi zdaje się mieć mniejsze rozmiary, to jednak wciąż występuje. Może i „koconych” jest mniej uczniów, ale za to w bardziej dotkliwy sposób. Bardzo często bywa, że dręczenie nie mija wraz z pierwszymi tygodniami edukacji i ciągnie się przez cały okres gimnazjum. Kto bowiem już raz został „kozłem ofiarnym” ten pozostaje nim na lata. Nie musi tak jednak być, „kocenie” może całkowicie zniknąć z polskich gimnazjów. Wystarczy tylko wypracować procedury jak z nim walczyć. To jest obowiązek szkoły, a nie coś nadzwyczajnego. Niestety mało które gimnazjum takie procedury ma , a nawet jeśli są to bardzo prymitywne i ograniczają się do jakiegoś systemu kar.
Efektywne procedury zapewnią uczniom spokój i bezpieczeństwo, które jest niezbędne do skutecznego przyswajania wiedzy. Etap gimnazjum jest, nomen omen, tym etapem, gdzie tej wiedzy powinno się zdobywać najwięcej. Niestety napięcie psychiczne związane z chodzeniem do gimnazjum może to utrudnić.

 

PO PIERWSZE: PRZEŁAMANIE OBOJĘTNOŚCI UCZNIÓW
Sam bardzo mocno utożsamiam się z prześladowanymi w szkole uczniami, bo sam prześladowany byłem. Jak się pewnie domyślacie: najbardziej w okresie gimnazjalnym. Co prawda nie było głównie to „kocenie” bo prześladowali mnie moi koledzy z klasy, ale jednak. Może to właśnie to poczucie wyobcowania, bycia „kozłem ofiarnym” sprawiło ,że kiedy już byłem w drugiej czy trzeciej klasie to nie reagowałem gdy „koceni” byli inni. Stałem z boku i się przyglądałem. Może i nie z pewną próżna satysfakcją, że to tym razem nie ja cierpię, ale z ogromną obojętnością. No właśnie, „kocenia” nie byłoby gdyby nie uczniowie, którzy nie potrafią sobie poradzić z chorą potrzebą dominacji (o nich później), ale nie byłoby też gdyby nie pozostali, którzy biernie wszystko obserwują. Uważają „kocenie” za coś normalnego i nieszkodliwego (wdrażanie się do nowej grupy społecznej), bo z boku nie widać cierpienia i wewnętrznego bólu. Należy uczniom uświadomić, że cierpienie istnieje i trzeba z nim walczyć. Pomoże w tym na pewno pogadanka z uczniami. Ale słowa to za mało. By uczniowie w pełni zrozumieli, że trzeba stawać w obronie słabszych, krzywdzonych trzeba im pokazać brutalną stronę tego świata. Dlatego też celowe jest by na początku roku szkolnego pokazać uczniom jakiś mocny film o przemocy. Przede wszystkim należy w ten sposób zadziałać na uczniów starszych, bardziej dojrzałych, a zatem tych chodzących do drugich i trzecich klas. A jaki to film? Jest ich wiele. Może być na przykład „Nasza klasa”, czy też „Poprawczak” lub „Funny Games”(krótka charakterystyka  problematyki tych filmów tutaj: http://thinkpomysl.wix.com/thinkpomysl#!warto-obejrze/c1lbp) . Wszystkie te filmy pokazują przemoc, którą trudno przełknąć. Chciałoby się zareagować, ale nie można bo to tylko film. Należy zatem uświadomić uczniom, że mogą zareagować w normalnym świecie, podczas szkolnej przerwy na korytarzu. Trzeba im uzmysłowić, że nie muszą się bać, że pomoc drugiemu człowiekowi, zasłonięcie go swoim ciałem powinno napawać dumą o wiele większą niż siła fizyczna manifestowana upokorzeniem tych, którzy są słabsi. Trudno się przeciwstawić innym działając w pojedynkę, dlatego też powinno się zachęcać uczniów do współpracy w tym zakresie. Konsekwencje nieudzielenia potrzebującemu pomocy mogą być opłakane, tak jak to było w „Naszej klasie”. Samobójstwo lub przynajmniej próba samobójcza to jak najbardziej realny scenariusz. To trzeba powiedzieć głośno. uczniowie muszą się dowiedzieć, że nie udzielając pomocy osobie prześladowanej (a mówiąc brutalnie, ale całkowicie poważnie: torturowanej) przez innych ponoszą odpowiedzialność za jej przyszłe niepowodzenia życiowe, które z tym poniżającym traktowaniem są związane. Współpraca, o której wcześniej wspomniałem może się przerodzić w uczniowskie patrole, które będą w czasie przerw odwiedzać te miejsca, gdzie uczniowie najczęściej są poniżani. Byłoby świetnie gdyby taka inicjatywa wyszła od samych uczniów i dlatego należy ich do takiego pomysłu doprowadzić opowiadaniem stymulujących historii.

 

PO DRUGIE: IDENTYFIKACJA OFIAR I PRZEŚLADOWCÓW
Może i brzmi to nieco kontrowersyjnie, to przecież wszyscy zgodzą się chyba z tym, że lepiej zapobiegać niż leczyć, a zatem lepiej nie dopuścić do sytuacji w której ktoś się nad kimś znęca, niż karać sprawców i walczyć z długofalowymi skutkami tego typu praktyk. Zazwyczaj osoby, które są w szkole dręczone odznaczają się pewnymi charakterystycznymi cechami. To uczniowie nieśmiali, mający trudności w nawiązywaniu nowych kontaktów, wolące zatem trzymać się na uboczu niż w grupie. Bardzo łatwo je zaatakować, bo jest niemalże pewne, że nikomu się nie poskarżą, a zatem nie będzie żadnych konsekwencji dla takich nieludzkich zachowań. To poczucie alienacji u chłopców bardzo często wynika z gorszej sprawności fizycznej niż u kolegów. Ośmieszanie w związku z niemożnością wykonania na zajęciach z wychowania fizycznego jakiegoś ćwiczenia, czy osiąganiem jednego z gorszych rezultatów w ocenianych sportowych dyscyplinach przechodzi z podstawówki do gimnazjum, a nawet utrwala się, bo przeświadczenie, że „skoro tam byłem zawsze ostatni, to tutaj skoro poprzeczka jest jeszcze wyżej na pewno znowu będę pośmiewiskiem”. Z kolei zarówno u chłopców, jak i u dziewczyn wyznacznikiem poczucia niższości jest osiąganie bardzo dobrych rezultatów w nauce, które jest tożsame z byciem „kujonem” i „płytką przyjaźnią” z innymi. „Płytką”, bo wynikającą z podpowiadania, czy dawania ściągać. Tak się już utarło – „kujon” nie może być dobrym kumplem czy kumpelą. Osoby zaliczane do tego grona doskonale zdają sobie sprawę z realiów i by jednak jakieś relacje nawiązywać decydują się być wykorzystywani w celach „naukowych”, a i nierzadko także w innych, całkowicie poniżających. Do grupy uczniów zagrożonych „koceniem” i późniejszym nękaniem zaliczyć można również tych o mniejszym stanie posiadania, co uzewnętrzniane jest strojem, z „brzydkim” wyglądem czy znacząco niskim wzrostem w porównaniu do rówieśników. Poczucie osamotnienia, a zatem i większą podatność na bycie torturowanym mają także te dzieci, które są sierotami lub półsierotami lub te, których rodzice mierzą się z poważnymi chorobami takimi jak alkoholizm czy narkomania. Obowiązek dyrekcji, pedagoga szkolnego oraz wychowawców klas pierwszych jest zatem zidentyfikowanie „zagrożonych” uczniów i przeprowadzenie z nimi indywidualnych rozmów. O pewnych rzeczach, np. o wysokich wynikach w nauce,  o tym, że rodzice są alkoholikami lub że uczeń jest wychowywany w rodzinie zastępczej nauczyciele powinni już wiedzieć wcześniej – podczas składania dokumentów do gimnazjum. Pozostałych uczniów narażonych na fizyczne i psychiczne prześladowania przez starszych może rozpoznać jedynie poprzez bezpośrednią obserwację. Celowe zatem wydaje się zorganizowanie jeszcze przed rozpoczęciem roku spotkania integracyjnego, podczas którego uczniowie opowiedzą o sobie oraz zorganizują jakieś zabawy w grupach. Już podczas tego typu zajęć można zaobserwować, kto odstaje od reszty, a zatem kto potrzebuje wsparcia. Dalsze rozpoznawanie powinno być kontynuowane i co ważne zakończone w pierwszym tygodniu roku szkolnego. Uczestniczyć w nim muszą wszyscy nauczycieli, głównie jednak wychowawcy i nauczyciele wychowywania fizycznego. Odstawanie od normy nie jest niczym przyjemnym, ale z racji, że jest też czymś wyjątkowym powinno być stosukowo łatwe. Na ogół w każdej klasie znajdzie się dwójka lub trójka takich uczniów. Z każdym z nich (oraz z jego opiekunami) należy przeprowadzić rozmowę najszybciej jak się da. Rozmowy powinny być prowadzone w taki sposób, by pozostali uczniowie nie byli ich świadomi, a więc najlepiej popołudniami lub w sobotę (nie może być tak, że uczeń zostanie wezwany w trakcie lekcji). Podczas rozmów należy wskazać, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że dana osoba może być w jakiś sposób fizyczny lub psychiczny pokrzywdzona. Należy dodać, że nie może zgadzać się na poniżające traktowanie, wykonywanie czynności typu: mierzenie zapałką kaloryfera czy „ujeżdżanie sedesu”, a nawet na prozaiczne spisanie planu lekcji. Trzeba wskazać, że są pełnoprawnymi uczniami i nie muszą się w żaden sposób wkupywać w grono uczniów. Należy nadmienić, że jeżeli teraz nie powiedzą STOP to prześladowania mogą być kontynuowane przez cały okres gimnazjum. Rozmowy z uczniami należy powtórzyć jeszcze co najmniej dwukrotnie: w połowie i pod koniec września. Konieczne jest również uświadomienie rodziców, wskazanie, by codziennie rozmawiali z dziećmi i reagowali na niepokojące zachowania (przede wszystkim zamknięcie w sobie; niechęć do wstawania do szkoły i opowiadania co się w niej wydarzyło).
Zidentyfikowanie potencjalnych sprawców jest o wiele trudniejsze. Mitem jest, że osoby, które były „kocone” w pierwszej klasie same „kocą” gdy są już w drugiej i trzeciej. Ale jeśli ktoś znęcał się nad młodszymi kolegami będąc w drugiej klasie, to jest duże prawdopodobieństwo, że będzie robił to i w ostatniej. Dlatego też niezbędne jest przeprowadzenie z nim rozmowy – wskazanie, że kary za poniżanie innych uczniów będą o wiele surowsze niż przed rokiem (o karach więcej w kolejnej części). Ponadto należy przeprowadzić rozmowy z wszystkimi uczniami (także klas pierwszych odnośnie znęcania się niekwalifikowanego jeszcze do „kocenia”), którzy mają poprawną lub niższą ocenę z zachowania (lub mieli na koniec szkoły podstawowej). Bo nawet jeżeli nie udowodniono im dręczenia słabszych to jest spore prawdopodobieństwa, że dopuszczali się go w poprzednich latach. W tego typu rozmowach należy używać argumentu, że wszelkie inicjacyjne praktyki (również te z pozoru niegroźne, w formie zabawy np. malowanie markerem po rękach, czy twarzy) są występem przeciwko zasadzie równości wszystkich ludzi.

 

PO TRZECIE: MONITORING PRZEZ NAUCZYCIELI
Wiara w to, że opisane wcześniej rozmowy pomogą nie może zwalniać z dokładnej obserwacji tego co dzieje się w szkole na przerwach. Bardzo słusznym rozwiązaniem wydaje się zwiększenie liczby dyżurujących nauczycieli w pierwszych tygodniach września nawet o 100%. Konieczne jest by nauczyciel znajdował się podczas każdej przerwy przy wejściu do łazienki (szczególnie męskiej). W wielu szkołach w celu likwidacji przejawów przemocy zakładane są kamery. To dobre rozwiązanie, ale trzeba mieć świadomość, że „kocenie” w takich przypadkach będzie miało miejsce w tych szkolnych zakamarkach, gdzie kamery nie sięgają. Dlatego też trzeba za priorytet stawiać obserwację przez nauczycieli – chyba mogą spędzić przerwę na korytarzu, a nie w pokoju nauczycielskim? Do różnych form znęcania się dochodzi często także w czasie lekcji, a konkretnie po ich zakończeniu. Dlatego też warto zaangażować sprzątaczki i woźnego by robili obchód po szkole w czasie gdy trwają lekcje.

 

PO CZWARTE: KARY DLA PRZEŚLADOWCÓW
Dzięki Bogu jeśli do jakichkolwiek form „kocenia” nie dojdzie. Niestety, rzadko kiedy jest tak pięknie. Kiedyś byłem przekonany, że tylko surowe kary mogą w zauważalny sposób ograniczyć zjawisko znęcania się wśród uczniów. Dziś jestem pewny, że nie tędy droga. Zresztą i tak te surowe kary ograniczały się na ogół do obniżenia oceny ze sprawowania i na tym się kończyło. Szkoła żyła w przekonaniu, że rodzice (którzy oczywiście byli zawiadamiani) o wybrykach swojego syna czy córki, w wystarczający sposób nauczą go/ją rozumu i dlatego dalej nie ingerowali. Przypadki gdy w grę wkraczał kurator były i są bardzo nieliczne. Nawet gdy rodzice prześladowanego ucznia nosili się z zamiarem zgłoszenia sprawy na policję to dyrekcja szkoły wszelkimi możliwymi metodami ich od tego odwodziła. Ci na ogół ulegali bojąc się późniejszego mszczenia się nauczycieli na prześladowanym dziecku.
Mimo to oczywiście w przypadku stwierdzenia jakiejkolwiek formy „kocenia”, nawet tej najłagodniejszej (polecenie spisania planu lekcji) należy jakąś karę zastosować.  Rodzaje możliwych kar ustala każda szkoła w statucie. Jedną z nich jest wspomniane wcześniej obniżenie oceny z zachowania. Uważam, że jak najbardziej taka forma kary jest słuszna. W statucie szkoły można więc zastrzec, że w przypadku znęcania się psychicznego lub fizycznego jednego ucznia nad drugim, uczeń może otrzymać na koniec roku maksymalnie poprawne zachowanie. Jestem jednak zwolennikiem dawania drugiej szansy, więc można wskazać, że jeśli uczeń nie powtórzy swojego występku to może uzyskać na koniec roku nawet zachowanie wzorowe. Taka forma kary jest dosyć słuszna, bo wyzwala w uczniach analizę tego co zrobił, a konkretnie to, że może to poprawić (że nie jest na zawsze „skreślony”). Jeżeli jednak już za pierwszym razem dojdzie do bardzo mocnego aktu przemocy fizycznej lub psychicznej należy poza obniżeniem oceny z zachowania (już bez możliwości „zniesienia” tej kary) zastosować również obowiązkową pracę na rzecz szkoły, np. w bibliotece. Praca ta powinna być rozłożona na cały rok szkolny. Jednakże, gdy uczeń przez kilka miesięcy nie dopuści się ponownie jakiegokolwiek aktu przemocy to może być zawieszona. Jeżeli jednak dojdzie do sytuacji, w które uczeń ponownie zacznie znęcać się nad swoimi kolegami, to należy dodatkowo zastosować środek w postaci powołania rady pedagogicznej na której zostanie podjęta decyzja w sprawie ewentualnego skreślenia z listy uczniów. (więcej o karach także w kolejnym punkcie)

 

PO PIĄTE: ROZMOWY OFIAR Z PRZEŚLADOWCAMI
Bardzo rzadko kiedy w szkołach praktykuje się rozmowy ofiar z ich prześladowcami. Często szkolni pedagodzy uznają to za zbyt kontrowersyjny pomysł i zasłaniając się tym, że prześladowanemu uczniowi będzie trudniej zapomnieć o doznanych przykrościach nie decydują się na to. Należy jednak starać się przekonać uczniów do takiej kontrolowanej rozmowy. Pedagog szkolny powinien w niej zapytać „sprawcę” dlaczego znęcał się nad swoim kolegą, wskazać, że są inne sposoby na rozładowywanie emocji czy na zaspokojenie potrzeby dominacji. Z kolei prześladowany uczeń powinien powiedzieć jak dokładnie się czuje, do czego doprowadził akt przemocy skierowany ku niemu, a raczej dokonanie czego mu uniemożliwił. Takie szczere wyznania powinny wywołać u sprawcy wyrzuty sumienia, a ofiarę skłonić (może nie od razu, dlatego też niezbędne są zazwyczaj co najmniej dwa spotkania) do przebaczenia temu, kto się nad nim znęcał. Tylko w taki sposób będziemy mieli (może nie stuprocentową) pewność, że dana sytuacja się nie powtórzy. Warto, ale już podczas rozmowy z samą ofiarą niejako ją troszkę podbudować, pokazać, że to ona teraz dominuje nad sprawcą swoich cierpień. Przykładowo można każdemu dopuszczającemu się „kocenia” zakazać udziału w szkolnych wycieczkach i np. wyjść do kina aż do momentu zakończenia edukacji w gimnazjum, ale z tej kary może ją zwolnić właśnie poszkodowana osoba.  Ponadto można rozszerzyć jej rolę nawet do odpuszczenia jakichkolwiek kar, ale pod warunkiem, że doszło do przemocy w stopniu łagodnym. Jeśli przemoc do której doszło miała charakter bardzo brutalny to rola pokrzywdzonego ucznia może się jedynie ograniczyć do zaproszenia go na posiedzenie rady pedagogicznej (wraz z prawnymi opiekunami) i prawa do głosu na równi z głosami nauczycieli. Konieczne jest bowiem odszukanie „złotego środku” pomiędzy dowartościowaniem ucznia (teraz to on decyduje o drugim), a zaszczepieniem w nim świadomości własnej godności (nie może być tak, że ten, kto ją naruszył w mocnym stopniu nie poniesie jakiejkolwiek kary). Nie można również naciskać ucznia, by darował karę, bo może to wywołać u niego wyrzuty sumienia większe niż te trapiące sprawcę.

 

Przedstawione wyżej rady kieruję przede wszystkim do nauczycieli i dyrektorów szkół, a w drugiej kolejności także do rodziców i uczniów. Zdarzają się bowiem przypadki (na ogół rzadkie, ale jednak), że nauczyciele tolerują „kocenie” i nie robią z tego jakiegokolwiek problemu. Trzeba wówczas pokazać zapis w statucie szkoły, że zachowania o charakterze przemocy są niedopuszczalne (praktycznie nie ma sytuacji, by go nie było), a zatem szkoła ma obowiązek zareagować. Jeżeli nie przyniesie to rezultatów i dyrekcja szkoły nie podejmie kroków mających na celu ograniczenie zjawiska „fali”, choćby tak prozaicznych jak zwiększenie liczby dyżurujących nauczycieli na przerwach to konieczne wydaje się sugerowanie uczniom, że po wszelkiego rodzaju aktach przemocy wzywali policję. Uczniowie (podczas prób „kocenia”) powinni wskazać, że nie będą wykonywać poniżających czynności. W taje sytuacji zazwyczaj dochodzi albo do gróźb w stylu: „po lekcjach rozwalę ci mordę” lub też do użycia siły (np. „zrobienie spłuczki”). Zarówno pierwszy jak i drugi czyn jest karalny. Jeżeli policja nie będzie chciała przyjechać do szkoły, to należy udać się na posterunek policji po lekcjach z rodzicami. Są niestety tacy dyrektorzy gimnazjów, którzy bagatelizują problem i dopiero taki „wstrząs” jest w stanie zmienić ich nastawienie.

FILOZOFIA ODWDZIĘCZANIA SIĘ

„Dzięki stary. Jestem Twoim dłużnikiem” – chyba nie ma wśród nas osoby, która nie wypowiedziałaby tych słów, albo przynajmniej ich nie słyszała, czy nie była świadoma ich popularności. Taka wypowiedź wydaje się czymś normalnym, zwłaszcza gdy jej odbiorca pomógł nam i to w bardzo mocnym stopniu. Jest ona niejako wzmocnieniem klasycznego „Dziękuję” i przeciwstawieniem go stwierdzeniu: „za dziękuje się nie kupuje”. Czasem robimy to mechanicznie, czasem po zastanowieniu, ale czy na pewno do tego stopnia głębokim, że zauważamy powagę swoich słów? Przecież to w istocie zobowiązanie, nie pisemne, ale słowne, może tożsame i z honorem, a przez to o bardzo mocnym wydźwięku. Może lepiej z niego zrezygnować i ograniczyć się do klasycznych podziękowań? Tak, tylko, że wyjdziemy przez to na człowieka nieżyjącego w obecnym świecie, bo nieświadomego, że interesowność to podstawa wszelkich działań. A może po prostu odczytywać to za coś grzecznościowego, coś na wzór brytyjskiego „How do you do?”, czyli interesowania się czyimś losem jedynie poprzez słowa, a nie myśli? Każdy z nas ma pewien punkt widzenia na słowa od których zacząłem dzisiejszy tekst. Jeżeli punkt odbiorcy jest spójny z punktem nadawcy to w porządku, ale jeśli nie to mamy problem. Tylko, że nie jesteśmy tego w stanie zweryfikować i dlatego konieczne wydaje się podejście do tematu z innej strony. Ciąg dalszy po wypowiedzeniu słów: „Jestem Twoim dłużnikiem” zazwyczaj przybiera jeden s trzech wariantów. Pierwszy polega na jak najszybszym znalezieniu sposobności na odwdzięczenie się, tak by mieć w końcu „kłopot” z głowy, drugi na świadomym zapomnieniu, że jestem coś komukolwiek winien, a trzeci na nieświadomym zapomnieniu i po dłuższym okresie przypomnieniu sobie oraz na długich rozważaniach co zrobić dalej. Prześledźmy te trzy alternatywy i zastanówmy się która z nich jest najbardziej słuszna.

 

SZYBKO SPŁACIĆ

Na czym polegała pierwotna przysługa? To raczej nieistotne, ważne, że bardzo trudno jest ją skopiować, a zatem zrewanżować się w iście dokładnie taki sam sposób. Niektórzy jednak próbują – chcą być na maksa fair – hołdując zasadzie „spłacam dług w takiej samej wartości jak go wziąłem” - obserwują delikwenta niemalże na każdym kroku i czekają aż będzie potrzebował naszej pomocy. Niestety, jest to trudne, bo musimy przearanżować swoje życie (najlepiej wziąć urlop w pracy) i wymyślić jak uzasadnić spontaniczne spotkania, bo tylko  przy nich przecież możemy liczyć na szczegółową obserwację. To bardzo męczące, a nawet frustrujące, bo na ogół jest tak, że nasz wybawiciel nie przejawia żadnych problemów (w końcu nam pomógł niedawno, a zatem większe zmartwienia nie musiały go trapić, bo inaczej nie miałby dla nas zbyt wiele czasu), a poznanie tych skrywanych i to tak nagle – tzn. gdy wcześniej za bardzo nie interesowaliśmy się jego losem, nie tylko może być odebrane jako forma wtrącania nosa w nie w swoje sprawy, co nawet wzbudzić podejrzenia, czy nie chcemy się zbyt szybko odwdzięczyć. Dlatego też taka „szczegółowa” obserwacja, nawet jeśli zostanie rozpoczęta, to szybko idzie na drugi plan i „zapłata” za przysługę przybiera stricte materialny wymiar. A to podrzucimy mu (zupełnym przypadkiem) koszyk jabłek, z naszego ogrodu, ofiarujemy stary telewizor (który w zasadzie jest całkiem nowy, bo przecież nie wypada dawać komuś staroci) czy przekażemy bilety to teatru czy kina, bo sami nie możemy pójść. Zazwyczaj druga strona jest zadowolona z prezentu, ale nie powie przecież wprost jesteśmy kwita, a i my sami nie możemy tego powiedzieć, bo wyjdziemy nie na prawdziwego przyjaciela, którego poznaje się w biedzie, tylko na łachudrę, która chce kupić sobie święty spokój. Zresztą już samo ofiarowanie upominku może dać takie wrażenie, dlatego staramy się zrobić to całkowicie niespodziewanie, zaskoczyć nawet samego siebie. Nikt nie lubi mieć długów. To fakt, tylko wciąż nie ma pewności, czy został on spłacony. Zapytać nie wypada, więc lepiej coś jeszcze położyć u stóp naszego zbawcy. Może tym razem okaże jakąś wielką wdzięczność, może sam powie, że jest naszym dłużnikiem, a my wówczas odpowiemy: „A tak niedawno jak sam tak mówiłem” i w końcu będziemy wolni. Niestety, ale na takie słowa nie ma co liczyć, nie łudźmy się. Niezależnie od tego ile damy prezentów drugiej stronie ona może uznać, że jej pomoc, a nasza wdzięczność to dwa zupełnie inne światy. Dlatego też wiele osób decyduje się w tym momencie na coś ryzykowanego, a konkretnie na zerwanie kontaktów. Jeżeli nie będzie świadomy, że jesteśmy tuż obok, to nie zwróci się do nas po pomoc, a więc w końcu przestaniemy być jego „niewolnikami”. Oczywiście, nie tak łatwo jest zerwać wszelkie kontakty. Najlepsza byłaby przeprowadzka do innego miasta, ale jeśli nie braliśmy jej pod uwagę w najbliższych latach to nie ma nawet co usiłować przekonać do tego rodziny. Lepiej zorganizować zwykły wyjazd (co najmniej dwu-trzytygodniowy) już podczas którego nie będziemy się z nikim kontaktować, a już na pewno nie z naszym „pożyczkodawcą”. Potem oczywiście wracamy jak gdyby nigdy nic, ale nie afiszujemy się, nie odbieramy telefonów licząc, że w końcu o nas zapomną. Ale i wówczas nie jesteśmy do końca wolni, bo przecież musimy uważać na każdym kroku czy przypadkiem za chwilę nie miniemy się z nim w sklepie i nie będziemy wiedzieli jak wyjaśnić naszą nieobecność. Oczywiście, jakaś tam wymówka nam przyjdzie do głowy, ale będziemy się po niej czuli tak źle jak jeszcze nigdy wcześniej (licząc od początku tej historii). Kolejnym problemem jest to, że milczenie z naszej strony może wywołać zaniepokojenia, a w konsekwencji zwiększyć „dobijanie się” do naszych drzwi. Przedstawiona przeze mnie opowiastka jest w zasadzie tragikomiczna. Myślę, że dobrze uzasadnia, że nie ma co na siłę szukać sposobności do odwdzięczenia się, bo przecież przez to możemy stracić osobę, która wybawiła nas z kłopotów, możemy stracić szansę, że kiedykolwiek jeszcze nam pomoże. Chyba tego nie chcemy (podobnie zresztą jak marnowania czasu na te głupkowate podchody) i dlatego myślę, że ten pierwszy wariant warto całkowicie odrzucić.

 

„JA, DŁUŻNIKIEM? SKĄD!”

Świadomie zapomnieć – trochę niezręcznie to brzmi, ale chyba mówi bardzo wiele. Wypowiedziana kwestia „Jestem Twoim dłużnikiem” wydaje się w tej wersji czymś całkowicie pustym, ot zwykłym grzecznościowym frazesem. Czy takie postępowanie jest słuszne? By odpowiedzieć na to pytanie musimy się zastanowić co sami myślimy gdy komuś przyjdziemy z pomocą, oczywiście nie małą, ale bardzo wielką. Czy sami oczekujemy zapłaty za poświęcony czas, a może i czegoś więcej? Niestety, ale większość z nas odpowie tak. Wynika to pewnie z tego, że za bardzo rozreklamowano w mediach hasło „Dobro powraca”. Mocno spopularyzowano, ale praktycznie nie powiedziano o co w nim chodzi. A chodzi o to, że dobre uczynki powinni do nas wrócić, ale nie bezpośrednio od ich odbiorców, ale od innych przypadkowych ludzi – taki łańcuszek dobra. Jak każdy doskonale zdaje sobie sprawę łańcuszki nie zawsze wychodzą – wystarczy, że jedna osoba się wyłamie i wszystko leci. Może dlatego staramy się uprościć sprawę i dobro traktujemy jako bumerang, który powinien wrócić i ze znajomego kierunku i w krótkim czasie od wyrzutu. I dlatego też oczekujemy wynagrodzenia. Gdy go nie dostaniemy jest nam po prostu smutno i na ogół po pewnym czasie zrywamy kontakt z daną osobą, bo dostajemy dowód, że nasza „przyjaźń” jest tylko jednostronna. By tego uniknąć logicznym wydaje się, że powinniśmy  się odwdzięczyć, może nie tak bardzo na siłę jak w pierwszym przypadku, ale jednak. Z drugiej strony powinniśmy się jednak zastanowić nad tym, że pomoc, którą otrzymaliśmy pierwotnie nie była zapłatą za wcześniejszy dobry uczynek (tak tutaj zakładamy – nie była zapłatą przynajmniej w porównywalnym sensie tzn. ewentualnie „wymiana” drobniutkich przysług na jedną wielką), a chyba takie są ważniejsze niż te interesowne. Jeśli więc chcemy spopularyzować bezinteresowne dobre uczynki to nie powinniśmy nawet w rozmowie dać do zrozumienia, że jesteśmy komuś cokolwiek dłużni – tylko w ten sposób damy danej osobie sposobność do dalszego idealistycznego szerzenia dobra. Problem polega jednak na tym, że jeśli pomoc, która została nam ofiarowana była czymś przełomowym w życiu danej osoby, to istnieje ryzyko, że dojdzie ona do wniosku, że ten krytyczny punkt to znak, że już wystarczy albo, że trzeba w pomaganiu iść dalej, rozwijać się, a nie patrzeć na drobnostki. Dana osoba będzie bowiem czekała aż los da jej szansę na jeszcze większe poświęcenie niż dotychczas, a gdy nawet nie przyjdzie ono w najbliższym czasie to zrezygnuje z maleńkich (ale równie szalenie ważnych) dobrych uczynków. Wynagrodzenie poświęcenia może te nieco zbyt próżne rozmyślania rozbić i przywrócić do normalnego życia szarego, niewybranego do niezbyt wielkich działań człowieka. Tylko, że wówczas będzie on pomagał tylko wtedy i tylko tym, od których ma pewność, że „dobro powróci”. Zapłata więc nie wydaje się dobrym pomysłem, szczególnie dlatego, że nawet jednorazowa pomoc na dużą skalę i tak może dać poczucie osamotnienia, jeśli nie będzie regularnie powtarzana. Dlatego też konieczny wydaje się kompromis. Tym kompromisem może być ofiarowywanie pomocy, co prawda w niewielkich dawkach, ale regularnie i to bez wskazywania, kto ją przekazuje. W latach 60-tych i 70-tych w TVP emitowany był program pt. „Niewidzialna ręka”, którego celem było (jak czytamy w Wikipedii) „bezinteresowne pomaganie innym (…), tak, aby nie dać się zobaczyć”. Miało to dawać satysfakcję „samym poczuciem wykonania potrzebnej pracy”. Niestety, nikt nie zdecydował się na reaktywację programu, a szkoda, bo tak byłoby łatwiej wypromować sposoby na niezauważalne pomaganie. Ono jest konieczne, by odwdzięczanie się miało jak najczystszy charakter. Co możemy zrobić osobie, która kiedyś nam pomogła? Oczywiście włamanie się czyjegoś mieszkania i zrobienie porządków czy odmalowanie ścian nie wchodzi w rachubę, bo to niezgodne z prawem, ale absolutnie zgodne z prawem i pożądane jest wysłanie komuś (anonimowo) jakiegoś upominku. Możemy też nie skorzystać z usługi firmy wysyłkowej, tylko samemu zostawić coś pod drzwiami. Sposobów jest wiele, a to wszystko uzależnione jest od tego, gdzie mieszkamy oraz jakie życie ktoś prowadzi. Kreatywność jest konieczna, bo przy jej okazji możemy wykombinować jak pomóc przy okazji osobom nam nieznajomym. Z kolei ten którego obdarowywaliśmy w pierwszej kolejności nie poczuje frustracji, nie uzna, że społeczeństwo opiera się tylko na zasadzie „przysługa za przysługę” i sam nie będzie zniechęcony do pomagania innym (nieważne: jawnego czy nie). Nieważne jest też, czy domyśli się, że pomaga mu ten, komu wcześniej on sam pomógł. Jest to możliwe i na pewno pojawią się pytania z jego strony na które my z „niewidzialnymi rękami” odpowiemy: „Nie wiem, o czym mówisz”. Nawet jeśli on zareaguje słowami: „I tak wiem, że to Ty!” to nie przejmujmy się bowiem obudziliśmy w nim wiarę w człowieka i to na bardzo długo!

 

SPŁATA DŁUGU PO LATACH?

Bardzo często zdarza się też, że zapominamy o przysłudze całkowicie nieświadomie. Tuż po niej pojawić się mogło jakieś znaczące dla nas wydarzenie, które sprawiło, że życie nasze nabrało tempa, lub wręcz przeciwnie – hierarchia wartości została zaburzona, co odseparowało nas od społeczności na dłuższy czas. Nasz darczyńca być może w międzyczasie wyjechał, co „ułatwiło” zapomnienie o jego istnieniu. Jednak wraca, albo my wracamy i spotykamy go na ulicy. Wówczas przypomina się nam jak wiele dla nas zrobił i zastanawiamy się, czy podczas spotkania na które sami go zaprosiliśmy poruszyć ten temat. A może nie? Może pomagać niezauważalnie? Chciałbym napisać, że zależy to od tego jaka była jego pierwsza reakcja gdy nas zobaczył, że jeśli wydawał się tylko zaskoczony faktem, że nas widzi a nie był dodatkowo choćby w minimalnym stopniu zadowolony to trzeba powiedzieć wprost, że chcemy się teraz zrewanżować, a jeśli na twarzy była radość to wystarczy pomoc na zasadzie „niewidzialnej ręki”. Ale nie, trzeba powiedzieć bez ogródek, że zawiedliśmy, że czujemy się winni, że choć nasza sytuacja była ciężka to powinniśmy pamiętać o tym, że dana osoba być może uratowała nasze życie (w przenośni lub dosłownie). Tak, bo o bliźnim trzeba pamiętać, nawet gdy mamy problemy. Pomyślmy, że gdyby nie on, to problemy byłyby jeszcze większe. Tylko szczera rozmowa jest w stanie wykorzenić z niego niechęć do nas (o ile oczywiście powstała) i sprawić, że dalsza niezauważalna (lub zauważalna, bo może nas o coś poprosić bezpośrednio) nie będzie odebrana jako zadośćuczynienie po latach, które to przecież powinno być poprzedzone „spowiedzią”.

 

Filozofia odwdzięczania się jest  bardzo prosta: nie róbmy tego na siłę, ale powoli regularnie bez afiszowania się. Zauważmy, że chodzi nie tylko o nas, ale i o innych – o szerzenie altruistycznych postaw, a nie o zwykłe przestrzeganie zasady „przysługa za przysługę”. Bo kierując się tylko nią możemy dostać obłędu, a już na pewno zapomnieć, że dobra nie da się zmierzyć. Ono jest lub go nie ma.

WIELKIE OSZUSTWA TEGO ŚWIATA

Wszyscy mataczą i oszukują – taki pogląd wyznaje większość z nas. Przyzwyczailiśmy się już do powszechności tego, że prawda niemalże zawsze jest schowana za fałszem, więc nie reagujemy już na te manipulacje, które dotyczą każdej sfery życia. Dopiero, gdy jakaś z nich dotyka bezpośrednio naszej osoby lub naszych bliskich, a konkretnie naszego portfela czy naszej godności to pokazujemy ogromne oburzenie. Tylko, że wtedy jest za późno na rozszerzenie horyzontów do własnego poletka. Warto więc już teraz zastanowić się jakie wielkie oszustwa zaczęliśmy ignorować.

 

CENY

Zacznijmy od cen. Dziś wszystko już praktycznie można kupić, a co więcej przywykliśmy już do tego, że praktycznie na każdym kroku coś się kupuje, więc nie oburzamy się metkowaniem każdej dziedziny życia. To jednak nie jest przecież oszustwo związane z cenami. No, może jedynie takie, że nie wszystko można kupić, ale o tym nie będę pisał. Skupię się za to na kształtowaniu rzeczywistości poprzez ceny. Każdy z nas chce kupować jak najtaniej, a jednocześnie produkty jak najwyższej jakości. Dlatego też biegamy po sklepach w poszukiwaniu jak najkorzystniejszej oferty. No, w końcu nam się udaje, a raczej tak wydaje, bo „po chwili” dostrzegamy taki sam produkt w nieco niższej cenie. Frustrujemy się, bo wydaje się, że nas oszukano. Skoro dany produkt gdzieś można kupić taniej to oznacza, że sprzedawcy znów sporo na nas zarobili. Nie przypuszczamy, że zarabiają zawsze i to o wiele więcej niż nam się wydaje. A ile konkretnie? Pamiętacie jak do Polski zaczęły wkraczać sieci super i hipermarketów? Wówczas malutkie sklepiki stały się nagle punktami ze strasznie wielkimi cenami i Polacy zaczęli je masowo omijać. Z biegiem czasu właściciele zaczęli obniżać ceny i obecnie w małych sklepach są one niewiele wyższe niż w tych wielkich. Tak więc przez wiele lat byliśmy bardzo mocno oszukiwani, teraz też jesteśmy. I to wcale nie promocjami, które sięgają czasem 50% i więcej.  Nie oznacza to bynajmniej, że sklep zarabia na nas aż tak wiele (że połowa ceny to marża). Nie, chodzi o skłonienie nas do większych zakupów, przede wszystkim innych produktów (tych niepromocyjnych), tak aby sklepowi nie tylko się wyrównało, a przede wszystkim zarobiło więcej niż gdy cena tego „wyjściowego” produktu była nie obniżona. Sprytne manipulacja, prawda? Ale cenami oszukuje się nas jeszcze na inne sposoby. Utarło się, że cena i jakość muszą iść w parze. Dlatego też kupując coś drogiego liczymy, że będzie też dobre, czyli posłuży nam i to całkiem długo. Nierzadko okazuje się, że tak nie jest. Ufamy stereotypom zamiast sprawdzić parametry produktu, które są powszechnie dostępne (np. w Internecie). Warto więc kupując jakiś produkt, w szczególności zaawansowany technologicznie, ale nie tylko  przeczytać specyfikację na stronie producenta. Nie patrzeć tylko na to co widoczne gołym okiem, z ceną na czele, ale również sięgnąć głębiej. Na szczęście w tym zakresie jesteśmy coraz bardziej świadomi.  Niestety, ale wysoka cena, a raczej już sama cena jest także wyznacznikiem naszego posiadania. Pamiętacie słynne porównania jakości życia teraz i n lat wstecz oparte na wskazaniu ile chleba, wódki (!), czekolad, telewizorów i innych rzeczy można kupić za przeciętną pensję. Tak, to ceny rządzą światem, a my głupi myśleliśmy, że coś innego. Chociaż nie, podświadomie to doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Mając na sobie jakąś drogą rzecz uważamy, że jesteśmy lepsi od innych (pomijamy prawdziwe koszty produkcji). To działa boleśnie prosto.
Na koniec tego „działu” jeszcze jedna rzecz. Obecnie w Polsce mamy deflację, czyli wzrost siły nabywczej pieniądza, a zatem ceny powinny spadać. Za bardzo jednak tego nie widać – ceny rosną jak rosły, czasem nawet bardziej niż gdy mieliśmy inflację. Czy to też jakieś oszustwo? Tak, ale oszustwem jest tutaj aspekt informacyjny. Słysząc o spadku, czy wzroście cen przeciętny Kowalski bierze pod uwagę tylko te produkty, które kupuje on sam, a nie wszystkie towary i usługi dostępne w gospodarce. W ten sposób wielu z nas uważa, że jest oszukiwanym. I jest, ale brakiem w zakresie przekazywanej wiedzy. Są jednak produkty, których ceny praktycznie nieustannie spadają. Są to produkty zaawansowane technologicznie, czyli przede wszystkim te z dziedzin RTV, AGD i multimediów. Ceny produktu o danych właściwościach spadają, gdyż zastępują je produkty o nowych, lepszych cechach. Czy te spadki wynikają faktycznie, a raczej czy są bezpośrednio skorelowane z postępem technologicznym? Oczywiście, że nie. Ceny są tutaj mocno zawyżane. Chodzi o coś w rodzaju szoku technologicznego. Nie można jakieś nowinki dać w niskiej cenie, bo nikt nie będzie odczytywał tego jako produkt luksusowy, news technologiczny – coś na kształt produktu z XXI wieku. Trzeba zatem cenę zawyżyć, a potem ją stopniowo obniżać doprowadzając do „normalnego” poziomu. Och, znów daje o sobie znać te nasze pożądanie prestiżu.

 

SUPLEMENTY DIETY

Czy bierzecie czasem do domów czasopisma, które leżą sobie w aptekach? Ja kiedyś robiłem to bardzo często. Już wtedy widziałem, że nie są to klasyczne pisma o zdrowiu, że pełno tam artykułów sponsorowanych przez producentów leków, dzięki którym to te pisma były bezpłatne. Oczywiście, nadal są one jak to się mówi „do wzięcia”, ale przez te lata, kiedy ich nie czytałem, wiele się zmieniło. Ostatnio wziąłem do ręki jedno z nich. Praktycznie każdy tekst ma w sobie kryptoreklamę jakiegoś specyfiku. Co więcej, wszystkie specyfiki są tego samego producenta. Wszystkie są suplementami diety. I teraz nie wiesz, czy to jest rzeczywiście dobre, czy tylko piszą, że jest dobre. Można oszaleć, zwłaszcza, że teraz są suplementy diety praktycznie na wszystko, na wspomaganie wszystkich narządów. Jeden lepszy od drugiego – przynajmniej tak mówią reklamy. No właśnie, w telewizji reklamy tego typu medykamentów czasem stanowią większość bloku reklamowego. Czy rzeczywiście tego typu produkty są do tego stopnia nam potrzebne, że konieczne są aż tak zintensyfikowane promocje? Skąd! Weźmy samą nazwę: „suplement diety”, czyli składnik diety. A zatem w tego typu produktach można znaleźć substancje, które występują w pożywieniu. Suplement, ale nie substytut. No właśnie – skoro i tak trzeba jeść, to może jeść to, co zawiera substancje niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu, a z suplementów lepiej zrezygnować? Oczywiście, że tak. Tylko wówczas producenci leków nie zarobiliby tyle ile zarabiają (a ile na nas zarabiają to już jest wielka tajemnice – znowu te ceny!), a z półek sklepowych musiałaby zniknąć przetwarzana (pozbawiona wielu składników odżywczych) żywność. Tak, same straty dla gospodarki. A tak wszyscy są zadowolenie: i koncerny farmaceutyczne, i producenci przetworzonej żywności. Ale smucą się producenci owoców i warzyw – ceny w skupach niskie nie od dziś, a teraz jeszcze to rosyjskie embargo. Smuci się też nasze zdrowie, bo witaminy i składniki mineralne (oraz inne wspomagające nasze ciała substancje) pochodzenie syntetycznego są o wiele mniej przydatne niż te naturalne. Co więcej wg niektórych badań w ogóle nie poprawiają one zdrowia, a nas samych dopada tzw. efekt placebo.

 

BÓL

Zostańmy jeszcze w tematyce około zdrowotnej. Nikt z nas nie lubi gdy go boli. Staramy się o nim nie myśleć, ale nieraz jest tak silny, że po prostu się nie da. Wówczas zgodnie ze wskazaniami „nieomylnych” reklam sięgamy po tabletkę przeciwbólową. Ból ustępuje, czasem zauważalnie, czasem mniej. Czasem z powodu substancji czynnej leku, czasem na skutek autosugestii. Nieważne. Istotne, że czujemy ulgę – jesteśmy wdzięczni producentowi tego wiekopomnego medykamentu. A dlaczego nas boli (bolało)? To schodzi na drugi plan. Co ja plotę? Dobrze by było. W ogóle nie zastanawiamy się dlaczego nas bolało. Oczywiście, niektórzy to robią i po trosze protestują przeciwko tego typu działaniom (tj. braku troski o rzeczywiste nasze zdrowie). Z tego powodu producenci leków przeciwbólowych, tych o działaniu przeciwzapalnym zaczęli prowadzić nową kampanię pt. niedosłownym tytułem „Zwalcz przyczynę bólu, czyli stan zapalny”. Oczywiście, boli nas bo jest stan zapalny, ale priorytetowe jest to, co ten ból wywołało. Bez likwidacji zasadniczej przyczyny stan zapalny może się nawracać, więc może znów nas zaboleć. Niestety, dokładna identyfikacja tego co spowodowało ból nie jest nam na rękę. To wymaga bowiem czasu. Nawet dr Google, który jest co prawda na wyciągnięcie ręki wymaga od nas poświęcenia nierzadko wielu godzin na oddzielanie ziarna od plew. Trzeba bowiem wertować setki stron w celu rozpoznania opinii lekarzy, a nie laików, a nawet tłumaczyć, bo zasoby medycznych obcojęzycznych stron są dużo większe od naszych.  A co dopiero mówić o prawdziwym doktorze? Czekać na wizytę? Nie dziękuję. Polaku, lecz się więc sam! – tego hasła nie muszą promować koncerny farmaceutyczne. Sami jesteśmy mu bezgranicznie posłuszni. Producentom leków przeciwbólowych jest to oczywiście na rękę. Lekomania – tak to uzależnienie jest już powszechnością. Ponadto mamy dwa inne zagrożenia: wyniszczające działanie substancji przeciwbólowych (w szczególności dla układu pokarmowego) oraz lekceważenie rozwoju (może i poważnej np. nowotwór!) choroby. No, to oszustwo jest najbardziej niebezpieczne. Więc gdy cię boli to odbierz to jako błogosławieństwo – organizm mówi, że coś niedobrego się dzieje. Jeśli nie jesteś w stanie wytrzymać to weź tabletkę. Na pewno jednak postaraj się dowiedzieć co może być przyczyną bólu.

 

UPRZEJMOŚĆ

Każdy z nas lubi być traktowany z wielką uprzejmością. Jeśli tak jest, to łatwiej podobnym zachowaniem się odwdzięczyć. I wówczas jest, jak to się mówi „gitara”. Czy aby na pewno? No, nie. Duża część życzliwych zachowań wynika z czysto biznesowych przesłanek – chociażby układ sprzedawca – klient. Są mili, bo im za to płacą – to spore uogólnienie, ale ma w sobie wiele racji. Nawet jeśli nasza wizyta w sklepie nie zakończy się kupnem, to jest szansa, że dany punkt odwiedzimy ponownie i wówczas zdecydujemy się na jakiś produkt. Udawana uprzejmość jest tutaj oszustwem na pozór niegroźnym. Jak bowiem grzeczne zachowanie może być czymś złym? Niestety, może. I to zarówno z punktu widzenia sprzedawcy, jak i klienta. Oczywiście, wystąpi tylko wówczas gdy ta uprzejmość jest naciągana (słodzenie aż za mocne) lub absolutnie sztuczna, bo trzeba się uśmiechać do klienta, który tylko ogląda, a nie kupuje. Sprzedawca wychodząc z danego punktu zrzuca szatę udawania i wyładowuje swoją złość na innych. Teraz jest już całkowicie bezinteresowna. Niestety… Z kolei klient może uzależnić się od „słodzenia” mu i odwiedzać dany punkt nie tylko w celu kupna, ale również do podkreślenia swojej wartości. To nie tylko wzmacnia frustrację po stronie sprzedawcy, ale i u nas, bo po pewnym czasie odkrywa się, że wszyscy grają tylko po to, by nas zadowolić. W rezultacie my sami się irytujemy i odrywamy się nawet na tych niewinnych nieuprzejmym zachowaniem. Zresztą złością odgrywamy się często na samych sprzedawcach. Z ciekawości, by sprawdzić jak daleko się posunąć. Co więc robić? Uczyć uprzejmości niezależnie od sytuacji, a nie robić z niej czegoś na kształt produktu.

 

PROGNOZY POGODY

To, że są one pewnym oszustwem wszyscy doskonale zdają sobie sprawę. „No, przecież mówiła, że w weekend ma nie padać” – tak wyładowujemy swoją złość słysząc deszcz walący o parapet w sobotni poranek. Tak, prognozy są jednym wielkim oszustwem, ale oszustwem potrzebnym, bo przecież funkcjonowanie wszelkich środków transportu zależy od pogody, podobnie jak i nasze życie. Zjawiska atmosferyczne są bowiem w stanie zabić. Dlatego też wybaczamy zawsze uśmiechniętym synoptykom i dalej żyjemy w kłamstwie. A jakie to kłamstwa?  Realna prognoza pogody obejmuje jedynie 48 najbliższych godzin. Reszta to może nie wróżenie z fusów, ale wielkie gdybanie. Otwarcie mówi się o tym jednak skrajnie rzadko. Wróżeniem z fusów są z kolei prognozy nawet na kilkanaście nadchodzących dni. Mimo to do nich zerkamy? Dlaczego? Bo lubimy wiedzieć co nas czeka. Z biegiem czasu i tak zapomnimy treść prognozy, a zresztą i tak ona się raczej sprawdzi, więc nie zauważmy różnicy. Prognozy pogody, te długoterminowe się sprawdzają, ale czasem z różnicą czasową, lub też siłową. To znaczy np.: ochłodzenie nadchodzi, ale wcześniej niż zapowiadano i to z większą siłą. Dwa tygodnie temu zapowiadano, że ochłodzi się o około 10 stopni za 7 dni. Ochłodziło się o 15 stopni po 5 dniach. Z biegiem czasu prognozy krótkoterminowe podawały już ten prawdziwy stan, więc nie zauważyliśmy wiele istotnych różnic. Cóż, po prostu samodoskonalenie się. Spektakularne pomyłki też się zdarzają, ale one zazwyczaj nie są prostowane. No, chyba, że  była to prognoza pogody na święta. Wówczas (o dziwo!) wszystkie stacje solidaryzują się ze sobą i tłumaczą, ale niezbyt pokornie, że to wszystko tylko prognozy, a nie pewniki. Wybaczamy, bo nie mamy  innego wyboru. Trudno jednak wybaczyć, gdy nastawiliśmy się na ciepły i ładny koniec sierpnia – i wówczas wzięliśmy urlop (bo tam mówiły prognozy z początku tegoż miesiąca), a dostaliśmy ziąb i ulewy. Tak, niezadowolenie jest wielkie. A co jest jego przyczyną? Chęć pokazania co się potrafi, że przewidywanie pogody nie jest tajemnicą oraz to, że brak odwagi, by pokazać jaka jest naprawdę sprawdzalność prognoz. Jeśli jakiś serwis się już na to decyduje to bez charakterystyki w jaki sposób te procenty są obliczane. Założyć trzeba jednak, że dotyczą one prognoz z dnia na dzień. Bo tylko tutaj jest się czym chwalić. Co jednak jest przyczyną tego, że długoterminowe prognozy przedstawiane na różnych serwisach internetowych, czy stacjach telewizyjnych się różnią? Dobrze myślicie – chęć pokonania konkurencji. Modele numeryczne (czyli podstawa prognoz) są te same, bo wyliczają je komputery. Ludzie jednak różnie interpretują dane dotyczące dłuższych okresów. Wynika to z ze świadomości małej sprawdzalności. Dlatego też konieczne jest podanie innych wartości niż konkurent. A nóż się wygra i ktoś stanie się wiernym odbiorcom prognoz przekazywanych z danego medium.
A wystarczy po prostu ograniczać się maksymalnie do prognozy trzy czy pięciodniowej, a resztę dawać ludziom jedynie w postaci suchych danych z modeli numerycznych. Frustracji byłoby mniej, ale mniejsze byłoby też widowisko medialne.

 

ŻARTY

Nieraz się śmieję, że żyjemy w pięknym świecie, gdzie wszystko można obrócić w żart. Niestety, tak naprawdę to nie jest śmieszne. To wielki problem. Oczywiście, tylko dla nas – przeciętnych obywateli. Pozostali czerpią z tego wiele korzyści. Jeśli wyrażę jakąś opinię z elementami tylko nieco humorystycznymi to może zostać one różnie odebrana, tzn. część będzie oburzona, a pozostali będą pewni, że to żart. Ważne jest jaki był zamysł autora. Odpowiedź brzmi żaden, a tak naprawdę oba. Swój ciąg dalszy dostosuje do tego zwolenników którego poglądu będzie więcej. Sprytnie, prawda? Ale to nie jedyny problem związany z żartowaniem. Zauważmy, że żartuje się przede wszystkim z poważnych problemów: bieda, bezrobocie, przemoc, uzależniania… To zwykłe mydlenie oczu społeczeństwu. Naturalne skojarzenie: żartowanie=coś błahego powoduje, że wielu Polaków nie dostrzega poważnych problemów. Bo skoro żartujemy z jednych rzeczy to znaczy, że nie są one ważne. A pozostałe też nie są odbierane poważnie, bo zostały tylko te błahe. Nie ma czym się przejmować? Tak, bo dobry żart najwięcej wart…
Zauważmy, że najwięcej „żartów” można usłyszeć w radiu. Trudno się zorientować czy prowadzący mówią na poważnie, czy nie, bo nie widzimy ich twarzy. To sprytne zabezpieczenie. Jeżeli jakiś słuchacz będzie się burzył to powie się, że to były zwykłe wygłupy. Jeśli nie to indoktrynacja trwa w najlepsze, przede wszystkim polegająca na wpajaniu nam stereotypów.

 

SKOMPLIKOWANIE i PROSTOTA

Kiedy niedawno usiłowałem wytłumaczyć Świadkom Jehowy na czym polega dogmat Trójcy Świętej to uznali, że to bardzo skomplikowane, a prawda jest przecież prosta. Czy faktycznie? No, niezupełnie – sama koncepcja Trójcy również nie jest skomplikowana. Owszem, można odnieść takie wrażenie jeśli przytacza się definicje pełne nieznanych słów, a tak właśnie robią Świadkowie Jehowy. Wygląda więc na to, że nie ma to znaczenia, czy coś ma złożony charakter, czy nie. Ważne, jak co jest przedstawiane. I o tym faktycznie się mówi, zwraca na to uwagę, ale praktycznie jedynie przy aspekcie szkolnym. Krytykuje się bowiem tych nauczycieli, którzy nadmiernie upraszczają lub wręcz przeciwnie – tak kręcą, że uczniowie nic nie rozumieją. Tylko, że tutaj trudno się przyczepić – nauczyciel chce nieraz poszerzyć wiedzę uczniów i dodaje coś ponad to co jest w podręczniku, lub wręcz przeciwnie – przy powtórkach pomija pewne cechy by przyspieszyć omówienie materiału. Stosując tego typu krytykę zapomina się o swoim własnym nastawieniu i manipulacjach dokonywanych dla własnych korzyści. Jeżeli chcemy przedstawić jakąś prostą prawdę jako fałsz to komplikuje się ją na wszelkie możliwe sposoby. Chodzi o to, by ludzie nie mieli się ochoty w nią wgłębiać, tylko dali sobie spokój uznając, że to nie prawda, tylko opinia, czyli każdy może mieć własne zdanie. Z kolei gdy chcemy coś złożonego wbić ludziom do głowy, powiedzieć, że jest to oczywista oczywistość (tzn., że to coś jest dobre, pożądane, choć wcale tak nie jest), to upraszcza się problem. Odkrywa tylko niektóre aspekty, te pozytywne, proste do zrozumienia, a o pozostałych w ogóle nie wspomina, by nie zachęcać do bardziej szczegółowych analiz. Trzeba jednak przyznać, że tego typu oszustwo jest inne niż poprzednie. Upraszczanie czy komplikowanie dzieje się często nieświadomie. Mediom wydaje się, że robią to dla dobra odbiorców – brakuje czasu antenowego, więc tylko nakreśla się temat lub coś jest „breaking news” więc dokładnie się go analizuje, choć nie jest to konieczne.

Oczywiście, powyższa lista stanowi zaledwie ułamek wszystkich oszustw, które czają się na każdym kroku. Trzeba być więc czujnym, bo wiele z nich wyrasta jak grzyby po deszczu i odcinając się całkowicie od wcześniej wymienionych manipulacji przedstawia jako „jedyny sprawiedliwy”. Pokrewieństwo zawsze jednak jest, może nie w linii prostej, ale zawsze. Tylko zło może bowiem urodzić zło. Geny zostają więc w rodzinie…

NAUCZYĆ SIĘ ATEIZMU...

Ateiści są wśród nas. Tak, to nic nowego, już od dłuższego czasu przyznawanie się do tego, że nie wierzy się w Boga przestało być czymś niepowtarzalnym. Lista Agnostyków i Ateistów w Internecie do której każdy może się dopisać powoli, ale jednak, rozrasta się, co spójne jest w wynikami badań CBOS, wg których liczba osób niewierzących w Polsce (lub też wierzących, ale z odrzuceniem jakichkolwiek treści religijnych) wzrosła z 1,5% w 2005 roku do 4,2% w 2012. Na pozór ateizm, bo na nim się skupię, gdyż o agnostycyzmie trudno dyskutować, jest czymś szalenie wygodnym. W końcu człowiek nie jest obezwładniony jakimikolwiek doktrynami religijnymi, czy to w sferze się do nich stosowania, czy o czym będzie dziś mowa – nauki. Wygląda więc na to, że ateizmu nie trzeba się uczyć.  Jest to przecież pogląd, że nie istnieje żadne siła wyższa. Czy jednak jest to prawda? Okazuje się, że nie, ale po kolei. Przyjrzyjmy się najpierw temu jak powstaje ateizm, a dopiero potem przejdziemy do tego jakie niesie ze sobą skutki.

 

NARODZINY ATEIZMU
Nasza wiara, lub jej brak w wielu wypadkach jest determinowana przez wychowywanie. To znaczy, że jeżeli wychowujemy się w rodzinie katolickiej to zostajemy katolikami, w rodzinie Świadków Jehowy, to zostajemy Świadkami Jehowy, a w rodzinie niewierzących to zostajemy ateistami. Ateizm „z dziada pradziada” jest fundamentem na którym opiera się populacja ateistów w Polsce. Jest jednak jeszcze jedna grupa ateistów, a konkretnie ci, którzy w pewnym momencie swojego życia przestali wierzyć w Boga. Przyczyn odejścia od wiary może być wiele. Czasem wynikają one po prostu z niedokładnej znajomości dogmatów, która to w połączeniu z często tragicznymi wydarzeniami może przerodzić się w nieskrywaną nienawiść do Boga. Wiele osób odeszło od Kościoła (dla uproszczenia w niniejszym tekście mówiąc o wierze będą odnosił się do katolicyzmu)w związku ze śmiercią ich najbliższych, z niezrozumieniem tego dlaczego ich śmierć była taka wczesna, taka bezsensowna, niespodziewana. Bardzo często było to związane z błagalnymi prośbami do Boga, o to by nie odbierał nam bliskich, by znajdujący się w stanie krytycznym rodzice, rodzeństwo, dzieci, czy zwykli przyjaciele uciekli grabarzowi spod łopaty, by jeszcze choć przez krótki czas dawali nam radość. Brak odzewu na pokorne wołania manifestujący się w postaci śmierci ukochanej osoby uznawany był za wyraz wielkiej nieczułości Boga. I choć człowiek poprzez okazywanie nienawiści nierzadko poprawia swoje samopoczucie, to w wielu przypadkach to nie wystarcza i konieczne jest pójście dalej poprzez uznanie, że Boga jednak nie ma. Jeśli bowiem istnieje, to i istnieją wciąż nasi zmarli bliscy. Z racji iż trudno byłoby nam się pogodzić z tym, że nie jesteśmy bezpośrednimi świadkami tego istnienia to wiele osób woli uznać, że Boga jednak nie ma, a zatem i nasi bliscy po prostu przestali egzystować i to we wszystkich możliwych wymiarach.  Nie bez znaczenia jest też fakt, że jeżeli mamy mieć obok siebie kogoś kogo nie rozumiemy, to wolimy nie mieć nikogo. Analogii w stosunku do relacji z Bogiem nie muszę chyba objaśniać. Wg Kościoła śmierć każdego człowieka ma jakiś sens. Niestety, człowiek jest zbyt malutką istotą, by sens ten zrozumieć. Trzeba jednak wierzyć, że on istnieje. I takie ma też zapatrywanie na świat większość z nas. Niestety, nie wszyscy, a już w szczególności nie ci, którzy modlitwę traktują jako listę próśb, które Bóg ma obowiązek spełnić, a nie rozmowę. Czasem jednak odejście od Boga nie wiąże się z tragicznymi wydarzeniami typu śmierć, czy choroba, nierzadko bierze się też z rzekomych sprzeczności, które zakłada dana wiara. Wielu „niedzielnych” czytaczy Biblii może być w szoku, gdy ze zestawi ze sobą jakieś dwa fragmenty, w szczególności w sytuacji gdy jeden pochodzi ze Starego, a drugi z Nowego Testamentu, a wśród nich znajdzie wydawać by się mogło sprzeczne wskazówki dotyczące moralnego życia.  Większość sięgnie do innych źródeł, by dowiedzieć się o co chodzi, dlaczego jeden wyklucza drugi, ale niestety część tego nie zrobi dochodząc do wniosku, że została oszukana. Wydźwięk oszustwa może zostać wzmocniony grzesznymi czynami kapłanów, o których wciąż trąbią media. I tutaj dochodzi do myślenia sprzecznego z logiką, wg którego skoro duszpasterz postępuje źle, to cała religia musi być też zła. O tym, że nijak ma się to do zdroworozsądkowego podejścia pokaże pewien przykład: Mamy mężczyznę, który prowadzi zajęcia dla mężczyzn stosujących przemoc wobec swoich partnerek. Uczy jak skutecznie panować nad agresją. Wychodzi jednak na jaw, że sam znęca się nad swoją żoną. Czy mamy dowód tego, że ważnym miejscu posadzonego nieodpowiedniego człowieka, czy to, że nie ma sensu uczyć kontroli emocji, bo skoro „instruktorzy” sobie nie radzą, to musi być to niemożliwe? Oczywiście, że to pierwsza z tych opcji jest słuszna i tak samo należy ją odnosić do źle postępujących (czasem nawet bardzo źle) księży. Niestety chęć nienawiści bierze górę podtykając dodatkowo inne argumenty za ateizmem, jak np. brak naukowych dowodów na istnienie Boga. Takie dowody owszem są, jak ktoś chce to je znajdzie, ale to nie jest najważniejsze, bo nawet jeśli przyjmiemy, że nie ma dowodów na to, że istnieje jakaś siła wyższa to musimy też przyjąć, że nie ma dowodów na nieistnienie Boga, a zatem to, że mogą się one pojawić, analogicznie jak to, że człowiek może odkryć nowe gatunki zwierząt i roślin czy jak to, że na świecie mogą pojawić się jakieś nowe choroby.  Dyskusja z ateistami na płaszczyźnie logicznej często kończy się ukrytą kapitulacją niewierzącego. Ukrytą dlatego, że odwraca się kota ogonem wskazując na grzeszki całego Kościoła. Zapomina się przy tym, że mogą to być przeszłe złe działania do których Kościół się z pokorą przyznaje, występujące w postaci przerysowanej, czy też będące zwykłym oszustwem, jak to, że celibat w Kościele został wprowadzony tylko dlatego, żeby ukrócić możliwość dziedziczenia majątku przez dzieci księży, a zatem po to, by Kościół mógł się nieustannie bogacić. Zaślepieni tą ukrytą prawdą ludzie nie kwapią się, by sprawdzić fakty związane z celibatem, a konkretnie to, że już w przypadku starożytnych religii kapłani zachowywali bezżenność, czy też to, że celibat był w Kościele wprowadzany stopniowo. Najpierw zakazano kapłanom współżycia seksualnego z żonami w noc poprzedzającą sprawowanie mszy, a dopiero później w ogóle zakazano posiadania żon i dzieci. Czy gdyby chodziło o uniknięcie dziedziczenia zdecydowano by się na taką nielogiczną szopkę, zwłaszcza, że w Biblii wyraźnie jest wskazane, że dzięki nieposiadaniu żony mężczyzna może łatwiej skupić się na służeniu Bogu. A to jest chyba rola duszpasterzy?

 

POGLĄDY ATEISTÓW
Jakie poglądy na świat mają katolicy? Oczywiście, tożsame z wyznawanym systemem etycznym, czyli personalizmem katolickim. Wielu katolików nie wie, że tak określa się zespół poglądów, którym hołdują, ale są w pełni świadomi tego jakie one są. Co ważne personalizm etyczny opiera się nie tylko na wierze, ale i na rozumie, co znaczy, że kwestia tego co jest dobre, a co złe nie ma swojego źródła jedynie w Biblii, czy Katechizmie Kościoła Katolickiego, ale również w ludzkim rozumie. Innymi słowy każdy pogląd na świat popierany przez katolików można uzasadnić posługując się zdroworozsądkowym myśleniem. Jeśli jakiś ateista lub reprezentant innej religii uważa inaczej, to zapraszam do przesłania na mój adres mailowy (thinkpomysl@o2.pl)tego, co popierają lub odrzucają katolicy, a jest ich zdaniem nielogiczne. Postaram się wskazać, że jest inaczej. Ale wróćmy do samych poglądów. Skoro u ateistów wiara nie jest podstawą systemu etycznego, to pozostaje tylko rozum. Wynikałoby z tego więc, że również powinni żyć w zgodzie z personalizmem etycznym. Ale tak nie jest, Dlaczego? Ateiści za wszelką cenę próbują odciąć się od Kościoła dlatego też większość z nich nie jest w stanie wskazać na jakim systemie etycznym opierają podejmowanie życiowych decyzji. Żaden bowiem nie jest idealny, czyli nie stanowi przeciwieństwa personalizmu katolickiego. Z tego też powodu ateiści często unikają tematu etyki i moralności, a jak już zostaną przyciśnięciu do muru to zdają się popierać koncepcję subiektywistyczną, jeśli chodzi o zakres obowiązywania norm. Jednakże pogląd, że każdy człowiek sam tworzy własny system etyczny, który wcale nie musi być spójny z ze zbiorami nakazów i zakazów innych ludzi, nie wydaje się być słuszny, jeśli chodzi o rozwinięte społeczeństwa. Bowiem rozwojowi organizacyjnemu powinien towarzyszyć rozwój moralny, którego nie da się zamknąć w postaci legalizmu, a zatem uznawania, że wszystko, co nie jest zabronione przez prawo jest dozwolone, a to czy należy korzystać z tych praw, czy nie jest wolnym wyborem każdego człowieka.  Niestety, ale taki manewr pozwalający na skuteczne odcinanie się od religii Kościoła Katolickiego stosują bez skrupułów ateiści. Wybierają bowiem sobie, co z koszyka nakazów i zakazów personalizmu etycznego przyjąć, a co odrzucić tak, by nie było wątpliwości, że są wolnymi ludźmi. Wybory te są skrajnie subiektywne, co dodatkowo podkreśla rzekome piękno ateizmu polegające na tym, że ateiści nie stanowią jednolitej grupy, a zatem nikt nie decyduje za nich (w domyśle – w przeciwieństwie do jakiejkolwiek religii) co mają uznawać za dobro, a co mają uznawać za zło. Choć wybór norm za pomocą których ateiści odżegnują się od Kościoła jest jak już wspomniałem kwestią indywidualną to można zauważyć pewne podobieństwa, które polegają na koncentracji się wokół tematów kontrowersyjnych. Związki między osobami tej samej płci, antykoncepcja czy zapłodnienia in vitro, a nawet ostatnio powszechna kwestia sumienia (co wydaje się kuriozalnym, bo subiektywistyczna teoria zakresu obowiązywania norm moralnych kładzie wielki nacisk na sumienie, w ostatnio ateiści starają się przekonywać, że czasem trzeba je „wyłączyć”) to główne tematy, a raczej przyczyny sporów światopoglądowych między teistami, a ateistami. Tematy tabu łatwo wpadają w ucho, a zatem skupianie się na nich przez ateistów ma na celu zwiększanie liczby osób niewierzących, zmniejszenie poczucia osamotnienia, które często towarzyszy osobom, które odrzuciły wiarę w Boga.

 

RELACJE ATEISTÓW Z OTOCZENIEM
Generalnie, większość z nas, bez względu na to, czy wierzy, czy nie, nie podkreśla na każdym kroku faktu swej religijności. Jest to na rękę przede wszystkim ateistom, którzy z przerażeniem patrzą na koniec roku. Okres listopadowo – grudniowy jest dla wielu z nich prawdziwą udręką. Trudno w tym czasie powiedzieć, że jest się osobą niewierzącą, lub nawet pomyśleć, że się nią jest, a już w szczególności jest to ciężkie, gdy kiedyś było się katolikiem. Początek listopada to okres wspominania swoich bliskich, czerpania otuchy z tego, że w jakiś sposób egzystują. Świeczek na grobach nie palimy bowiem na darmo, czy tylko dla pokazania, że pamiętamy o tych, którzy odeszli, pomimo, że odeszli w całkowity niebyt. Z racji iż ateiści nie wierzą w istnienie jakichkolwiek niematerialnych bytów, nie wierzą też w istnienie nieśmiertelnej duszy, która po śmierci w jakiś sposób funkcjonuje. Tak więc dla nich człowiek po prostu ginie, ciało rozkłada się i koniec – nie ma po nim śladu. Owszem, także niewierzący odwiedzają na cmentarzu groby bliskich, ale robią to w innym czasie niż listopad. Pojawienie się na cmentarzu wśród tłumu katolików byłoby nie tylko uzewnętrznieniem tego, że w jakiś sposób ateista poddaje się bajce o nazwie religia, ale przede wszystkim przyznaniem przed samym sobą, że wierzy się w życie człowieka po śmierci. Osoby niewierzące unikają tematu „radzenia sobie” ze śmiercią bliskich jak tylko mogą. Przyciśnięci do muru, przyznają, że są o wiele twardsi, bo nie potrzebują wymyślonych historyjek o tym, że człowiek dalej jakoś istnieje po śmierci, tylko realnie podchodzą do życia skupiając się na tym, czego dana osoba ich nauczyła. Takie mocne podejście (czyli z zarzuceniem katolikom „pójścia na łatwiznę”, a czasami nawet określanego wprost „odrzucenia krzyża”!) do tematu często odstrasza, co jest na rękę ateistom, gdyż nie muszą odpowiadać na kolejne pytanie o sens śmierci tych, którzy nie zdołali wpłynąć na świat, bo zmarli w bardzo młodym wieku.  Gdyby jednak nie odstraszyło, to ateiści mówią o zakończeniu cierpienia, a zatem przeciwstawiają to piekłu, lub czyśćcowi, w którym bliscy po śmierci mogą przeżywać nieopisany ból. W okresie wspomnień zmarłych bliskich, które to udziela się też niewierzącym, oni sami bardzo często szukają pocieszenia wśród innych ateistów. Co ciekawe, tym razem integrują się z innymi niewierzącymi (choćby wirtualnie – poprzez fora internetowe), a zatem przyznają po cichu, że wspólnota też jest ważna, i to nie tylko w pracy, ale i w kwestii poglądów.
Ciężki okres listopadowy przemija dość szybko, bo sklepy wypełniają się świątecznymi dekoracjami. Ateistom nie jest wcale łatwiej, choć Boże Narodzenie to święto typowo radosne. Trudno tej radości bowiem nie ulegać – kiedy ktoś powie „Wesołych Świąt” trudno nie odpowiedzieć „Nawzajem”. Ucięcie życzeń słowami: „Przepraszam, ale ja jestem ateistą” może być bowiem uznane za wyraz niegrzeczności, a co więcej wiązać się nawet z bolesnym, społecznym wykluczeniem. Trudno bowiem chwalenie się ateizmem uznać coś za pożądanego, gdy w danym czasie to „wstyd” jest być ateistą. Ateiści bowiem w okresie przedświątecznym udają, że się spieszą, by uniknąć pogadanki z dawno niewidzianymi znajomymi o świątecznych planach, gdy usłyszą życzenia to udają, że nie słyszą, a od „opłatka w pracy” próbują się wymigać za wszelką cenę. Oczywiście, jeśli w danym miejscu pracy jako jedyni są niewierzący i ze strachu próbują swój ateizm ukryć. Gdy jednak przychodzi Wigilia to łagodnieją i nierzadko wraz ze swoimi bliskimi uczestniczą we wieczerzy i celebrują dwa pozostałe świąteczne dni. Przed obcymi oczywiście się nie przyznają.
Takie udawana nieco zachowanie na koniec roku rodzi niemałą frustrację, która uzewnętrznia się w postaci nienawiści do Kościoła już na początku roku, wraz z opadającą świąteczną atmosferą. Wówczas to teiści są zasmuceni, że magia świąt pryska, co bez skrupułów wykorzystują ateiści przypominając im boleśnie, że Boże Narodzenie już minęło, i że trzeba wrócić do rzeczywistości. Chwalą się tym, że oni trudności z tym powrotem nie mieli, bo Bożego Narodzenia nie obchodzą. Po Świętach bycie ateistą nie jest wstydem, a już na pewno nie jest, gdy odzywają się w Polsce antyklerykalne media. Piętnując poczynania księży czerpią z tego niekrywaną radość, co udziela się osobom niewierzącym, które wbijają szpile w katolików, i to bez mrugnięcia okiem, i co coraz powszechniejsze - bez żadnego uprzedzenia. Bardzo często też w ten sposób przerywają niewygodną dla siebie światopoglądową dyskusję.
Zazwyczaj jednak ateiści mają znajomych, którzy są świadomi tego, że nie wierzą w istnienie Boga. Niewierzący jednak nie traktuje swoich wierzących kolegów tak samo jak reszty społeczeństwa, tylko zupełnie inaczej niejako hołdując zasadzie, że ci katolicy to tak naprawdę pseudokatolicy, czyli przynajmniej kryptoateiści. Ich mniemanie bierze się z grzeczności wierzących kolegów, którzy nie chcąc urazić niewierzącej osoby nie wspominają w rozmowach o Bogu. Ateista sądzi, że jest to wynik pozytywnego wpływu jego osoby, że są na etapie „nawracania”. A zatem przyjaciele katolicy są dla ateistów kimś w rodzaju wybrańców, gdyż spotkali na swojej drodze osobę mającą jedynie, słuszne nastawienie do świata. Jeśli ateista odgrywa istotną rolę w życiu bliskich sobie katolików to nie reagują oni czasem nawet na nieuzasadnione obrażanie Kościoła jako całości, czy kapłanów. Katolicy nie chcąc stracić dobrego przyjaciela puszczają uwagi mimo uszu, co przekonuje ateistów, że indoktrynacja się powiodła. Wynika z tego, że niewierzący, którzy nieustannie zarzucają katolikom, że ci narzucają innym swoje poglądy, sami robią to w o wiele większym stopniu…

 

NAUKA ATEIZMU
Choć moim zdaniem ateizm jest poglądem skrajnie nielogicznym, to nikomu nie odbieram prawa do niewiary w Boga. Wymagam jednak i myślę, że podobnie sądzą wszyscy wierzący, że brak wiary w istnienie wyższej istoty nie oznacza też zwolnienia z przyswojenia sobie pewnych wiadomości związanych z ateizmem. Po pierwsze ateiści powinni określić jaki system etyczny popierają. Nie chodzi o to, by manifestowali to na każdym kroku, by chodzili z kartką z napisem: „Jestem hedonistą”, „Jestem utylitarystą”, „Hołduję normom wynikającym z etyki troski”, czy „Popieram etykę Kanta”, ale o to, by w momencie kiedy „rozstają” się z Bogiem poszukali alternatywy dla swojego postępowania. Koniec jednego jest bowiem zawsze początkiem drugiego, tak więc w miejsce etyki katolickiej musi coś wejść. Jeśli nie wchodzi to jest to postawa całkowicie nielogiczna, ale i zarazem bardzo wygodna, bo gdy przychodzi spór z teistami to można czerpać „wskazówki” z różnych systemów etycznych (często słyszanych tylko z nazwy, całkowicie obcych pod względem praktyki), co daje olbrzymią przewagę i nierzadko prowadzi do kapitulacji ze strony wierzącego. Oczywiście, jedynie dlatego, że wierzący używa tylko jednego systemu etycznego do argumentacji swoich poglądów. Po drugie, ateiści powinni brać pod uwagę przyczynę dla której „zrezygnowali” z wiary w Boga. Jeśli przyczyną to było np. zawiedzenie się na księżach, to powinni oni ją ujawnić w dyskusji toczonej z wierzącymi, oczywiście jeżeli polemika wkracza na temat zachowania duszpasterzy. Jeśli natomiast nie chcą ujawniać konkretnej przyczyny, bo jak najbardziej mają do tego prawo, to nie powinni również (w danym przypadku) atakować samego Kościoła (w sensie działań kapłanów), tylko skupić się na samych normach etyki katolickiej. Tylko taka dyskusja będzie miała rację bytu. Oczywiście, jeśli wcześniej zostanie ujawniony system etyczny, w myśl którego postępują.
Ateiści powinni również mieć na uwadze, że liczba niewierzących w Polsce wciąż jest relatywnie niewielka i dlatego wciąż wiele osób podchodzi do nich z dużym dystansem, tak, by ich nie urazić. Ataków na ateizm dokonywanych przez media jest nieporównywalnie mniej niż tych na Kościół Katolicki. Dlatego też konieczne jest dłuższa refleksja nad tym, czy warto z danym atakiem się utożsamiać i na nim opierać manifestację swojej niewiary, czy na obiektywnej ocenie norm moralnych, którym się hołduje.
Aha i jeszcze jedno, które, o mało co nie wyleciało mi z głowy – jeżeli ateista coś krytykuje, to powinien najpierw to poznać. Zazwyczaj jednak jeśli chodzi o Kościół, to mu też wylatuje to z głowy.

O STEREOTYPACH SŁÓW KILKA...

„Stereotyp” - świadomość co znaczy to pojęcie wydaje się obecnie o wiele większa niż przed laty, co jednak nie zmienia faktu, że wciąż nikt nie chce się przyznać do tego, że jego świat na stereotypach właśnie się opiera. A te uproszczone wyobrażenia o poszczególnych grupach społecznych, instytucjach, czy zjawiskach tkwią w umyśle każdego z nas. U jednych w większym stopniu, u innych w mniejszym, ale nikt nie jest od nich stuprocentowo wolny. Takiej wolności nie jesteśmy w stanie osiągnąć, co jednak nie oznacza, że powinniśmy zrezygnować z prób eliminacji ich, choćby w najmniejszym stopniu ze swojego życia. Zanim jednak przejdę do tych metod omówię to w jaki sposób stereotypy powstają, jak są utrwalane i jak szkodzą naszej egzystencji.

 

POWSTAWANIE STEREOTYPÓW

Stereotypy nie powstają zawsze w taki sam sposób. Wyróżnić można trzy podstawowe sposoby ich powstawania, co nie oznacza, że zakorzeniony pogląd może pojawić się w "atmosferze" na inny sposób.
Uproszczone przekonania o rzeczywistości mogą narodzić się na skutek chęci poznania danego zjawiska, które to stanowi w społeczeństwie pewną rzadkość. Dotyczy to na przykład seksualnych mniejszości, zawodów, które nie są zbyt popularne, czy też przedstawicieli innych ras (w stosunku do tej, która jest na danym obszarze dominująca). "Odmienność" widoczna na pierwszy rzut oka, zazwyczaj nie mająca żadnego głębszego znaczenia, chce jednak być rozwinięta. To typowo ludzkie zachowanie - nasza niepowstrzymana ciekawość. Chcemy bowiem wiedzieć o osobach czarnoskórych coś więcej niż jedynie to, że mają inny kolor skóry. Nie przychodzi nam do głowy to, że może być jedyna różnica. Nie bierzemy na poważnie tego, że więcej jednak ludzi łączy niż dzieli, tylko ulegamy złudzeni, że jedna różnica musi pociągnąć za sobą kolejne. Dlatego też obserwujemy przedstawiciela innej rasy, czy też mniejszości seksualnej chcąc odszukać jakąś cechę charakterystyczną w jej zachowaniu. Nie będzie to trudne, bo każdy z nas zachowuje się inaczej, ma nawyki, których może się wstydzić, choć nie powinien, ale ma, bo nawet likwidacja ich to tak naprawdę zastąpienie ich innymi. Ktoś coś zauważy i od razu uzna to za rzecz wspólną dla całej społeczności. Nierzadko dane zachowanie jest nadinterpretowane, co wiąże się z tym, że na siłę próbowało się dowiedzieć czegoś o danej personie. Nie próbuje się jednak brać tego na poważnie, nie próbuje się tego zweryfikować, bo człowiek, który zdobył wiedzę, jego zdaniem tajemną jest do tego stopnia pobudzony, że nie będzie marnował czasu na upewnienie się. Woli za to porozsiewać pogląd na temat osób zdanej społeczności. No i rozsiewa, a inni wierzą...
Czasem osobiste poznanie danego zjawiska jest niemożliwe, bo nie jesteśmy w stanie go znaleźć w naszej najbliższej okolicy, a na podróże nie mamy ani chęci, ani pieniędzy. To znaczy pieniądze może i mamy, ale wolimy je spożytkować na coś innego, naszym zdaniem pożyteczniejszego, choć w rzeczywistości bardziej rozrywkowego. W taki sposób powstają stereotypy dotyczące przedstawicieli danego narodu, czyli nie mniejszości, które możemy znaleźć obok siebie, ale właśnie tych, których obok nie ma. Ponieważ nie mamy jak samodzielnie poznać kogoś lub czegoś bliżej decydujemy się na poznanie zwyczajów danej społeczności, czyli na przykład narodowych potraw jakiegoś państwa, czy tego czym parają się mieszkańcy danego kraju w czasie wolnym korzystając z pewnych źródeł. I tutaj znowu do głosu dochodzi nasza kreatywność. Po pierwsze, uznajemy, że specyficzne zwyczaje są nieodłącznym elementem życia w danej zbiorowości, a po drugie, że zbiorowość ta w danej sferze nie zajmuje się niczym innym. Także w przypadku tego sposobu tworzenia się stereotypów kluczowe znaczenie ma osobliwość. To ona nam najłatwiej zapada w pamięć i to na niej opieramy wyobrażenia o danym zjawisku czy osobach. Uznajemy bowiem, że jedynie to, co dla nas "cudaczne" albo w wymiarze samego istnienia, czy też siły (bo u nas robi się to samo, ale znacznie rzadziej lub nie przywiązując do tego tak dużej uwagi) ma znaczenie, bo pozwoli nam zapamiętać cokolwiek na dany temat. Niestety, jest to prawda, która jednak czasem urasta do rangi absurdu, gdyż nie można poprzez uwypuklanie osobliwości (czasem bardzo mało wiarygodnych) zapominać o podstawowych "właściwościach" danego punktu odniesienia.
Stereotypy mogą jednak tworzyć się w znacznie bardziej perfidne, bo całkowicie świadome sposoby. Nasza próżność, chęć bycia lepszym dochodzi do głosu i na zasadzie przeciwieństw budowane są zestawy cech, których można używać jako broni. W taki sposób najczęściej wbiegają do publicznej świadomości przekonania o osobach danej płci. Każdy z nas powinien być dumny z tego, że jest kobietą lub mężczyzną. Duma to nie powinna jednak być poparta przekonaniem o wyższości jednej płci nad drugą, ale z tego, że płciowa użyteczność dająca sposobność wzmocnienia różnorodności otaczającego nas świata czyni go po prostu piękniejszym, a nam samym daje możliwość udowodnienia, że każdy człowiek bez względu na to czy jest kobietą, czy mężczyzną może ten świat w jakiś sposób poprawić, gdyż pomimo fizycznych nierówności istnieje psychiczna równość rekompensująca wszelkie formy poniżeń. Niestety, my o równości nie chcemy słyszeć. Owszem, w przedszkolu dzieci nie tworzą jeszcze płciowych klik, ale już w okresie szkoły podstawowej i gimnazjum tak. Dalej już w szkołach średnich, na studiach i w dalszym życiu przebywamy na ogół w środowiskach wymieszanych, ale wciąż podświadomie większość z nas woli towarzystwo tej samej płci. Uważa się bowiem, że tylko kobieta w pełni zrozumie kobietę, a mężczyzna mężczyznę. To przekonanie jednak nie przeszkadza w tworzeniu związków damsko - męskich, w uznawaniu, że ta druga połówka - osoba płci przeciwnej - jest najważniejsza. No, chyba, że przyjmiemy iż pełne zrozumienie i posiadanie priorytetowego znaczenie nie idą ze sobą w parze... Fizyczne różnice w budowie ciała kobiet i mężczyzn, które są w pełni dostrzegalne przed okresem dojrzewania (a zatem jeszcze przez osoby niedojrzałe społecznie - i w tym tkwi cały problem) sugerują, że idzie za nimi coś jeszcze. Już wcześniej o tym było, prawda? Do różnic w budowie  ciała dodaje się różnice w konstrukcji psychicznej. To poniekąd też wynika z obserwacji takich zachowań jak np. ubieranie się, czy reagowanie na zaczepki ze strony rówieśników. Oczywiście, różnice te występują, ale są niepotrzebnie wzmacniane. Nasza egocentryczna natura nie pozwala jednak, a konkretnie opętany nią umysł nie dopuszcza innych sposobów do głosu jeśli chodzi o pokazanie swojej wyższości. I choć tego typu "zabawy" oparte na ciągłej rywalizacji kobiet z mężczyznami (choć wówczas jeszcze dziewczynek z chłopcami) są może i trochę potrzebne, to zabawami są jedynie z nazwy, bo w rzeczywistości rywalizacja ta dla osób w tym wieku jest czymś tożsamym z walką na śmierć i życie. Później schodzi ona na dalszy plan, ale w momencie gdy zwycięstwo odnosi grupka osób tej samej płci to euforia, podobnie jak pogarda dla przeciwników jest o wiele większa niż w sytuacji gdybyśmy mieli do czynienia z "walką" grup mieszanych. Oczywiście, choć stereotypy związane z płcią dominują jeśli chodzi o ten sposób powstawania, to pamiętajmy, że w taki sam sposób powstają także każde inne gdy chce się pokazać, że dana grupa jest lepsza od drugiej - że jest bardziej pracowita, że odgrywa większą rolę w społeczeństwie, że z samej natury jest po prostu lepsza. Stąd rozpuszczane są pogłoski o osobach młodych (dokonują tego osoby starsze), studentach (przez już byłych studentów, czyli absolwentów uczelni, którzy wciąż tęsknią za tą "beztroską"), czy np. o nauczycielach (przez uczniów, którzy jak to się mówi są "leserami"). Czasami rozsiewanie tego typu pogłosek ma bardziej indywidualny, a przez to silnie związany z nienawiścią charakter. Zdarza się nieraz, że ktoś nas ośmieszy przed innymi, skompromituje, czy po prostu sprawi wielka przykrość. Chcąc się zemścić decydujemy się na coś więcej niż tylko zwykle pomówienie. Pomawiamy nie jedną konkretną osobę, a całą grupę społeczną. Osoba w ten sposób przez nas upokorzona będzie miała szansę "rehabilitacji" jedynie wówczas, gdy ją opuści, a ze względu na to, iż nie jest to prosty proces to będzie skazana na życie ze stereotypem u nogi, a razem z nią wiele innych, "niewinnych" osób. Trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie powstało wiele stereotypów.

 

ROZPRZESTRZENIANIE SIĘ STEROTYPÓW

O ile co do sposobów powstawania stereotypów istnieje wiele wątpliwości (przede wszystkim w kwestii który z nich dominuje) to temat ich rozprzestrzeniania wydaje się być czymś niepodlegającym dyskusji, przynajmniej, jeśli chodzi o podstawową metodę ich ekspansji. Zasłyszane opinie najlepiej wchodzą nam do głowy, na drugim miejscu są te przeczytane. Bo choć na ogół to uważamy, że to my mamy zawsze rację, to jednak czasem bierzemy pod uwagę to, że zdanie innych też jest godne uwagi. Szkoda, że zasadniczo jedynie gdy bierzemy pod uwagę jedynie stereotypy. Samo rozsiewanie uogólnień nie przystoi dlatego też większość propagatorów stereotypów posługuje się w tym celu żartem. Żartuje się z wybranych grup społecznych, jednakże robi to się do tego stopnia na poważnie (bo miesza się z szalenie istotnymi tematami), że nikt nie mało kto widzi to, że został zmanipulowany. Prym w tego typu zabiegach wiodą media radiowe. To one nieustannie wbijają szpile w mężczyzn, kobiety czy też studentów podkreślając, że na pewno każdy przedstawiciel którejś z wymienionych grup jest taki albo taki. Robią to bez mrugnięcia okiem, bo przekonani są, że dostarczają ludziom dobrej rozrywki. Niestety, poza nią serwują najprawdziwszy narkotyk, który nie dość, że pozostaje w organizmie na długo to jeszcze szalenie uzależnia. I człowiek chce więcej i więcej. Nawet jeśli wie, że wygłaszane opinie dajmy na to o młodzieży nie mają za wiele wspólnego z prawdą to i tak słucha stacji radiowej, która pociska te pierdoły. Wmawia sobie, że chce tylko sprawdzić jak dane medium się skompromituje. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że po pierwsze nakręca jego działalność (przyczyniając się do wzrostu zysków z reklam), a po drugie wchłania te głupoty, które później przybierają formę opinii opartych na własnym doświadczeniu (nie potrafi tych fałszywych zidentyfikować), a zatem ulega im będąc przekonanym, że są one wiarygodne.
Drugi z mechanizmów szerzenia się stereotypów może szokować, ale po głębszym zastanowieniu każdy powinien dojść do wniosku, że nie stanowi on rzadkości, bo ulegają mu prawie wszyscy. Chodzi o w pełni świadome dostosowywanie swoich zachowań do powszechnych opinii. Czasem robi się to, by komuś zaimponować. Chłopak chce poderwać dziewczynę i kreuje się na twardziela. Z racji iż za bardzo nie wie, czym taki tym mężczyzny powinien się charakteryzować to wybiera to, co pierwsze przychodzi mu do głowy, a zatem zakłada maskę wykonaną zgodnie z sugestiami roznosicieli stereotypów. Nierzadko jednak bywa tak, że podporządkowywanie się uproszczonym wyobrażeniom o świecie ma na celu zrobienie komuś na złość. Przedstawiciele grup społecznych, które są bombardowane stereotypami chcą uciec od krzywdzących szablonów, które są do nich przykładane. Jednym się to udaje, innym nie. Homoseksualiści chcą pokazać opinii publicznej, że ich życie nie opiera się jedynie na seksie jak to jest popularyzowane. Ale z racji iż seks to jednak potrzeba fizjologiczna to całkowita ucieczka od niego nie jest taka łatwa. Chcący się wyrwać ze schematów gej ponosi nierzadko porażkę i by pozbawić się uczucia osamotnienia decyduje swoim zachowaniem pokazać, że dla osób homoseksualnych seks jest jednak życiowym priorytetem. Jest to oczywiście krzywdzące dla całej społeczności, a zatem również dla niego, ale chęć rozładowania gniewu bierze górę. Podobnie sprawa ma się z homoseksualnymi mężczyznami, którzy mają zachowywać się jak kobiety. To również jest często chęć dopieczenia tym gejom, którzy są akceptowani przez otoczenie. Bardzo często jednak uleganie stereotypom to efekt ośmieszenia tych, którzy swoje życie opierają właśnie na nich. Blondynka celowo udaje idiotkę, a student ciągłego imprezowicza by móc potem ponabijać się z tych, którzy w to uwierzą i przekażą dalej. Tego typu jednak „zabawy” są efektem niedojrzałości i dlatego zaprzątają głowy przede wszystkim przedstawicieli młodego pokolenia dla których wartościowy wizerunek nie jest jeszcze rzeczą ważną.

 

SKUTKI ŚWIATA PEŁNEGO STEREOTYPÓW

Pojawienie się w naszym życiu uproszczonego obrazu rzeczywistości można porównać do posadzenia drzewa w przydomowym ogródku. Decydujemy się na to, bo liczymy na owoce, cień, który nam kiedyś da oraz na dodatkową ilość chlorofilu, który to przecież doskonale uspokaja. Czyli jednym słowem – wygoda tym razem jedynie dla umysłu. Taki jest też cel zasiewania stereotypów. Owszem, potem jest trudniej, bo konieczna jest pielęgnacja, ale jeszcze niezbyt duża, bo wyręcza nas przyroda. Otoczenie analogicznie wzmacnia moc stereotypu. I w końcu pojawia się pierwsze owocowanie. Pysznie smakuje życie, gdy wszyscy chwalą nas za żart oparty na jakimś stereotypie. Pojawiają się jednak problemy – jesienią trzeba zgrabić opadłe liście. Nieraz przecież opiernicza się nas za wygłaszanie uogólnień. Ale minie parę miesięcy i znów zakosztujemy w prostocie życia, potem znowu konsekwencje konsumpcjonizmu na własnym poletku i tak dalej, i tak dalej… W pewnym momencie drzewo przestaje owocować. Może być to skutek majowych przymrozków. Liście jednak zostają. Denerwujemy się, bo nic nie jedliśmy, a musimy sprzątać. Nikt już nie chce słuchać naszych żartów, a i tak musimy je wygłaszać. Nie potrafimy bowiem inaczej pokazać, że jesteśmy wartościowymi ludźmi. Nadchodzi jednak chwila, gdy drzewo już definitywnie przestaje rodzić owoce. Po pewnym czasie doszczętnie usycha. Nie ma więc problemu z liśćmi, ale nagie gałęzie nawet w lecie szpecą widok za oknem. Jesteśmy już starzy i nie mamy siły pozbyć się drzewa. Jesteśmy skazani na patrzenie ile czasu zmarnowaliśmy, ilu ludzi odtrąciliśmy, jak bardzo byliśmy samotni pod cieniem drzewa. Takie są właśnie skutki opierania życia na pustych schematach.

 

WALKA ZE STEREOTYPAMI

Aby skutecznie walczyć ze stereotypami musimy nauczyć się je rozpoznawać. To nie jest trudne. Kiedy dostrzegamy na myślowym horyzoncie jakąś cechę wspólną, która odnosi się do całej społeczności lub danego zjawiska, a nie jest prawem naukowym, tylko czymś stricte subiektywnym oraz posiada cechy niesprawiedliwego osądu to jest to stereotyp. Tak więc będzie nim stwierdzenie, że kobiety są mniej inteligentne od mężczyzn, ale nie to, że mózg kobiety jest mniejszy od mózgu mężczyzny. Gdy już odkryjemy, która cecha ma właściwości stereotypu, to musimy na każdym kroku podkreślać, że jest inaczej. To znaczy nie odwracać mówiąc, że kobiety są lepszymi kucharzami niż mężczyźni, ale podkreślając, że umiejętności kulinarne nie zależą od płci. Jeśli należymy do grupy wobec której kierowane są stereotypy (a tak zawsze jest!), to pokazujmy swoim zachowaniem, że obiegowe opinie mają niewiele wspólnego z prawdą. Uwaga, nawet jeśli faktycznie nasze zachowanie jest spójne z tym, które głoszą stereotypy to postarajmy się zmienić, pokażmy, że można, że inni to uczynili, albo nie muszą w ogóle tego robić, a zatem popularne wyobrażenia mijają się bardzo często z prawdą. Miejmy odwagę to robić. Nie bójmy się, że zmiana zachowania spowoduje, że inny stereotyp dojdzie do głosu. Jeśli nawet tak się stanie, to wyprzedźmy społeczną świadomość. Pokażmy, że można myśleć inaczej niż nam się wmawia. Co więcej zwracajmy też uwagę tym, którzy dyskryminują jakieś osoby. Niech wydźwięk naszych pouczeń będzie silniejszy tym im krytyczne nastawienie danej osoby będzie bardziej wiązało się z istnieniem jakiegoś stereotypu. Starajmy się tez unikać mediów, które swoją „egzystencję” budują na promocji obiegowych opinii. Nie słuchajmy radia, nie kupujmy gazet, które co chwila śmieją się z ludzi tylko dlatego, że są w stanie do danej historii dopisać jakiś stereotyp. No, chyba, że chcemy publicznie odnieść się do głupot, które nam serwują. Wtedy nasze zachowanie jest usprawiedliwione, ale i tak zalecane jest zagłębianie się w działalność danego medium jedynie okresowo.
I na koniec ważna rzecz. Jeżeli żyjemy w związku to mamy absolutny zakaz rozpowszechniania stereotypów dotyczących płci. Jeśli tego się dopuszczamy to znaczy, że nie traktujemy partnera poważnie oraz to, że nie uważamy, by w jakikolwiek sposób wyróżniał się z reszty społeczeństwa, a zatem nasze bycie z nim jest dziełem przypadku. Ostre słowa, ale prawdziwe. I proszę: propagujmy je! Stereotypem nie jest przekonanie, że trzeba to robić.

ŚWIĘTA INNE NIŻ WSZYSTKIE

 

Zanim rozpocznie się Boże Narodzenie ważne jest wprowadzenie siebie i innych w odpowiedni nastrój. Niewątpliwie pomoże w tym składanie wyjątkowych życzeń, a zatem....

 

ŻYCZENIA INNE NIŻ WSZYSTKIE

"Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!" - ten tekst wsiąknął się w naszą świadomość do tego stopnia, że już nawet go nie zauważamy, tylko odpowiadamy "Dziękuję, nawzajem!" i idziemy dalej. Czy jednak o to w składaniu życzeń chodzi? Skąd. Warunku dobrych życzeń nie spełniają również pozdrowienia tych, którzy chcąc być oryginalni znajdują w Internecie jakąś rymowankę życzeniową i rozsyłają hurtem do wszystkich znajomych. Nie, bo jest to tożsame z olewaniem odbiorców. Nie ma co się jednak tego wstydzić, bo ja sam robiłem to przez wiele lat. W pewnym momencie jednak doszedłem do wniosku, że odbiorcom moich życzeń należy się szacunek, a z pewnością wyrazem poszanowanie nie jest wysyłanie im czegoś w rodzaju SPAM-u. Jeżeli komuś składamy życzenia, to powinno być to coś naszego własnego. Jak bowiem możemy mówić, że dajemy innym cząstkę siebie skoro w życzeniach nie ma absolutnie nic od nas? Dlatego też najlepiej jest samemu napisać życzenia. Nie muszą się one wcale rymować, ważne, by różniły się od innych, by zostały zapamiętane, by wniosły coś do życia odbiorcy, a nie były pustymi słówkami, które zostaną w mgnieniu oka zapomniane. Umiejętne składanie życzeń pomoże nie tylko zrozumieć znaczenie świąt ich adresatom, ale również nam odkryć, że to dawanie (a odpowiednie składanie życzeń to niemały wysiłek, a zatem poświęcenie dla innych tożsame z dawaniem właśnie) daje najwięcej radości.


Samodzielne napisanie życzeń to za mało, by uznać je za dobre. Muszą one spełniać jeszcze szereg warunków:

  • powinny być pozbawione ogólników, to znaczy nie powinniśmy jedynie życzyć konkretnego uczucia, np. szczęścia, czy miłości, ale również podać receptę jak je osiągnąć;

  • powinny być napisane w drugiej liczbie osoby mnogiej, by pokazać, że integrujemy się z adresatem życzeń, że zarówno sobie i jemu życzymy tego samego, jest to swoiste przekazanie znaku pokoju, oderwanie się od wszelkiej nienawiści;

  • w treści powinniśmy założyć, że konieczne jest zmiana swojego życia, poprawa, gdyż nikt nie jest idealny (nie można jednak krytykować wprost zachowania odbiorcy);

  • w treści powinno zwracać się szczególną uwagę na uczucie miłości;

  • ważne jest również eksponowanie powodu świętowania, a zatem zamiast słowa "Święta", warto używać "Boże Narodzenie";

  • powinny zawierać ironię, ale jedynie lekko gorzką, piętnować zbyt prymitywne podejście do świąt, ale nie można stwierdzać, że hołduje mu jedynie adresat pozdrowień, ale większość społeczeństwa.

Co więcej nasze życzenia powinny być składane osobiście, a jeśli to niemożliwe, to przez telefon, ale w trakcie rozmowy, a nie sms-em. Najpierw życzenia powinniśmy złożyć osobom, których nie lubimy. Dzięki temu niejako wyciągniemy do nich rękę na zgodę. Mało jest jednak prawdopodobne, by od razu nastąpiło ostateczne pojednanie. Nie zrażajmy się jednak obojętną reakcję, chłodnym "dziękuję", tylko miejmy nadzieję, że w przyszłym roku to ta druga strona pierwsza "zgłosi się" do nas z życzeniami. Później życzenia składajmy coraz to bliższym nam osobom, a tym z którymi jesteśmy najbliżej pozdrowienia przekażemy podczas wigilijnej wieczerzy. A kiedy rozpocząć składanie życzeń? W przypadku osób z którymi pracujemy na zakończenie ostatniego dnia w pracy, w pozostałych przypadkach składanie życzeń powinniśmy zostawić na 22-23 grudnia, a jeśli życzenia chcemy koniecznie złożyć we Wigilię to zróbmy to w godzinach porannych.

 

Przykładowe życzenia:

  • Obyśmy nie zapomnieli co się świętuje i jak długo trzeba świętować...

  • Obyśmy nie zapomnieli kto ma się narodzić z nocy 24 na 25 grudnia i gdzie...

  • Codziennej Wigilii. Niech opłatek zastąpi nam chleb zbyt powszedni...

  • Żebyśmy nigdy nie zapomnieli, że Bóg narodził się z miłości, a nie po to, by robić jakiekolwiek szopki!

  • Choinki z bombkami bardzo szklanymi, ale bez łańcuchów, bo zniewolenie nie powinno błyszczeć!

  • Tylko jednego prezentu: miłości. A jeśli już jest, to byśmy nigdy nie prosili o nic więcej.

  • Gwiazda Betlejemska zawsze wskazuje drogę. Oby nie przestała świecić po dotarciu do celu. Boże Narodzenie nie bez przyczyny świętujemy co roku!

  • Żeby zabawa w Świętego Mikołaja nie skończyła się 24 grudnia, ale z czasem przybrała poważniejsze formy. Obdarowywania i bycia obdarowywanym przez cały rok!

Po męczących przygotowaiach przychodzi w końcu długo oczekiwany dzień. Jak sprawić, by był naprawdę wyjątkowy?

 

WIGILIA INNA NIŻ WSZYSTKIE

 

Wigilia Bożego Narodzenia to dla wielu z nas najpiękniejszy dzień w roku. Dzień „bardzo ciepły, choć grudniowy” jak mówią słowa znanej chyba wszystkim Polakom świątecznej piosenki. W tym wyjątkowym dniu jesteśmy dla siebie mili, tak zupełnie bez powodu. Czy ten odruch miłości pochodzi bezpośrednio od nas, czy też jest efektem naśladowania zachowań innych czy też związany jest z oddziaływaniem samego Boga ma drugorzędne znaczenie. Ważne, że 24 grudnia stajemy się niejako innymi ludźmi. Jeśli nawet zachowamy się niegrzecznie, to od razu dopadają nas wyrzuty sumienia i bez mrugnięcia okiem przepraszamy, a druga strona nam wybacza.
Niestety, ale piękno tego dnia zdaje się nam być czymś trudnym do przełknięcia, a konkretnie do częstego przełykania. Zauważmy, że by miłość mogła wyjść z nas w maksymalnym stopniu musielibyśmy poświęcić więcej czasu naszym bliźnim. A co jest? Jeśli w tym dniu nie idziemy do pracy, to od rana do wieczora jesteśmy ciągle w biegu. Przekonujemy siebie i innych, że inaczej się nie da, że taka natura tego dnia, że robimy wszystko, by wieczór wigilijny był najpiękniejszy  i dlatego gonimy od jednego do drugiego obowiązku. To jednak jest zwykła reakcja obronna.  Przez większą część roku nie jesteśmy tacy dobroduszni jak w Wigilię i dlatego robimy wszystko, by tylko nie mieć szansy okazać miłości drugiemu człowiekowi. W wielu domach w tym dniu już od rana trwają czynności porządkowo – kulinarno – dekoracyjno – zakupowe, które zajmują czas do wczesnego popołudnia. Potem jest chwila na herbatkę i znów trzeba wrócić do przygotowań, a konkretnie do nakrywania do wigilijnego stołu i do podgrzewania potraw na wieczerzę. Wynika z tego, że Wigilia w klasycznym wydaniu to zwykłe udawanie. Na czym dokładnie polega to udawanie zależy od konkretnego przypadku. W przypadku większości z nas to kamuflowanie tego, że naprawdę jesteśmy dobrymi ludźmi. Musimy to ukrywać, bo już po świątecznym okresie będzie to odbierane jako słabość. Może być jednak naszą siłą, czymś, czym będziemy uwodzić ludzi. Wystarczy tylko zmienić swoje nastawienie, sprawić, by tegoroczna Wigilia była inna niż wszystkie do tej pory. Nie można jednak powiedzieć sobie 24 grudnia o poranku, że tym razem będzie inaczej. Czy już nieraz tak sobie obiecaliśmy, wmawialiśmy, że więcej czasu poświęcimy rodzinie niż przygotowaniem? Nic z tego nie wyszło, bo decyzja o nowym wymiarze Wigilii powinna być podjęta odpowiednio wcześnie i zaakceptowana przez wszystkie osoby, które będą brały udział we wieczerzy. A jakich zmian dokonać?

  • Wigilia (prawie) wolna od świątecznej gorączki!: Można wszystkie przygotowania do Bożego Narodzenia zakończyć w Wigilię o poranku. Naprawdę, to nie jest trudne. Trzeba się tylko zastanowić, czy naprawdę trzeba przygotowywać na kolację aż tyle potraw, a jeśli już to czy nie można skorzystać z „gotowca”? To nie jest żaden wstyd kupić już gotowe danie. Wstydem powinno być to, gdy całą Wigilię spędza się na staniu przy garach! Nie należy też próbować budować więzów rodzinnych poprzez wspólne gotowanie, zwłaszcza, jeśli nie robiliśmy tego wcześniej. Brak umiejętności kulinarnych ze strony pewnych domowników może tylko doprowadzić do niepotrzebnej frustracji. Wspólne gotowanie może być fajne, ale nie inicjujmy tego w tak szczególnym dniu. Uwolnienie się od wigilijnego zabiegania może wydawać się dziwne i możemy poczuć się nieswojo, więc trzeba szybko się czymś zająć, a zatem...

  • Co zamiast gotowania?: Dobrym pomysłem jest wyjście z domu. Wspólny spacer dobrze wszystkim zrobi i przypieczętuje odcięcie się od zabieganego świata. Podczas spaceru można odwiedzić naszych znajomych (szczególnie samotnych) i złożyć im życzenia, zapraszając przy okazji na wieczerzę. Uwaga: Jeśli chcemy tylko złożyć życzenia, to należy zrobić to z samego rana, a jeśli nie jesteśmy gotowi na obecność dodatkowej osoby przy wigilijnym stole, to nie decydujmy się na takie zaproszenie. Gość nie może bowiem czuć się w jakiś sposób wyobcowany, a zmuszanie się do tego, co jest przede wszystkim modne może zepsuć nam atmosferę na całe Święta. Zamiast odwiedzin przyjaciół możemy zgłosić się do jakiejś organizacji dobroczynnej i pomóc np. w przygotowaniu Wigilii dla samotnych i biednych. To powinno dać nam sporo satysfakcji, ale nie może zabrać zbyt wiele czasu, zwłaszcza jeśli to nasz „pierwszy raz”. Po powrocie do domu warto wspólnie (ale naprawdę wspólnie!) obejrzeć jakiś pełen miłości film, zagrać w jakąś grę, czy pośpiewać kolędy. Warto też porozmawiać, przede wszystkim o marzeniach. Niech każdy opowie o tym, o czym marzy, a pozostali niech doradzą co może zrobić, by życzenia się spełniły...

  • Opłatek więcej niż raz!: To może wydawać się kontrowersyjne, ale dlaczego nie? Nie trzeba jednak kupować mnóstwa opłatków, można połamać się chlebem. Ważne, by za każdym razem życzyć sobie czegoś innego – dzięki takiemu podejściu jeszcze bardziej zbliżymy się do naszej rodziny, ofiarujemy im, a przy okazji sobie przekonanie, że odgrywają w naszym życiu ważną rolę, że chcemy dobra dla nich, a nie jedynie dla siebie. Dzięki takiemu podejściu naszą uwagę oderwiemy od suto zastawionego stołu i prezentów, a przeniesiemy na to, co powinno być w tym dniu i nie tylko w tym, bo tak naprawdę w każdym najważniejsze, czyli na miłość.

  • Wieczerza wigilijna bez telewizora... i prezentów?: Na czas trwania Wigilii wyłączmy telewizor, niech nie stanowi on pretekstu do oderwania wzroku od bliźnich, niech nie będzie powodem dla którego zapomina się dlaczego siedzi się przy stole. Jeżeli do tej pory telewizor był jednym z gości, to z pewnością rezygnacja z niego będzie trudna. Zmotywujmy i pocieszmy się wówczas tym, że przecież na oglądanie ciekawych filmów będą jeszcze dwa świąteczne dni. O ile Wigilia bez telewizora zdaje się być jeszcze czymś osiągalnym, to rezygnacja z wręczania sobie upominków może wydawać się niewykonalna zwłaszcza gdy w naszej rodzinie są dzieci w wieku szkolnym. Co jest pierwszym pytaniem na szkolnych korytarzach po bożonarodzeniowej przerwie? Tak, „Co dostałeś pod choinkę?”. Pomyślmy jednak, że jeśli przekonamy osoby już w tak młodym wieku, że Boże Narodzenie bez prezentów jest możliwe to istnieje szansa, że jej dorosłe życie będzie wspaniałe. Nie straci bowiem tylu Świąt, co my! Nie zmarnuje tylu godzin na poszukiwanie prezentów! Nie załamujmy się jednak, gdy choinka bez upominków pod nią stanowi zbyt duże wyzwanie. Może za rok się uda? Aby jednak zwiększyć szansę warto przenieść moment wręczania prezentów z czasu przed lub po kolacji na poranek 25 grudnia, tak jak to jest praktykowane w Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu sama Wigilia będzie kojarzyła się z czymś innym niż prezenty, a moc Wigilii przeleje się na kolejny dzień.

  • Co po kolacji?: Dobrym pomysłem jest spacer. Wspólna przechadzka po rozświetlonych, ale opustoszałych (w pozytywnym znaczeniu) ulicach. Warto z tego skorzystać, bo szansa powtórzy się dopiero za rok. Podczas spaceru warto pomilczeć, skupić się na tym, że jesteśmy razem, że żadne słowa, zwłaszcza te puste nie są tak ważne jak poczucie bliskości. Po powrocie do domu jak najbardziej można obejrzeć „Kevina...” by zasnąć w świetnym  humorze.

 

Cudowna Wigilia będzie przepustką do pięknych Świąt Bożego Narodzenia. Jej unikalność sprawi, że będziemy chcieli ją powtórzyć. Dzięki niewielkiej oprawie będzie to możliwe. I to częściej niż się wydaje. Warto o tym pomyśleć!

 

 

BOŻE NARODZENIE INNE NIŻ WSZYSTKIE

 

Główną wadą Bożego Narodzenia zdaje się być jego szybkie przemijanie. Dwa dni mijają jak dwie godziny, a porównywanie czasu trwania samych Świąt z czasem świątecznej gorączki zdaje się być czymś, co lepiej przemilczeć. „ Wydłużanie” świąt Bożego Narodzenia to prawdziwa sztuka. Z jednej strony by były one naprawdę inne od pozostałych musimy im dodać wyjątkowości, ale z drugiej trzeba na to uważać, bo skoro Boże Narodzenie ma być bramą do „całorocznego świętowania” to dodana unikalność musi być możliwa do powtórzenia każdego następnego dnia po zakończonych już kalendarzowych świętach. Wigilia i Boże Narodzenie to czas, kiedy miłość kieruje naszym życiem. Odpowiednie podejście do tych trzech dni umożliwi nam czerpanie radości z tego, że to uczucie stanie się swoistym drogowskazem w podróży życiowymi ścieżkami.
Boże Narodzenie to dla większości nas dni pisane według tego samego, znanego od lat scenariusza. Zmiany mogą więc nie być łatwe do zaakceptowania, ale z racji iż tylko one uchronią nas przed syndromem „Święta, święta i po świętach” to warto się poświęcić argumentując choćby tym, że robi się to dla siebie, a nie dla innych. To oczywiście nieprawda, ale gdy chodzi o  wspaniałomyślną troskę o innych, to można to przemilczeć. Co zmienić w klasycznym podejściu do Bożego Narodzenia by stanowiło ono początek nowego życia?

  • Radość z prezentów: W części „Wigilia inna niż wszystkie” radziłem, by jeśli nie zrezygnować z obdarowywania się z okazji Świąt, to przynajmniej przełożyć moment otwarcia prezentów na Pierwszy Dzień Świąt. Teraz radzę, by spróbować przełożyć go na drugi. Z jednej strony przedłuży to  magiczną atmosferę związaną z unikalną chwilą rozpakowywania świątecznych podarków, a z drugiej zmniejszy napięcie związane z uznawanym wcześniej za kluczowy momentem Świąt. Prezenty przestaną mienić się jako coś najważniejszego, a dodatkowo lekcja cierpliwości – czyli utrwalenie, że nie zawsze ma się w tym momencie w którym się chce przyda się w codziennym życiu. Tam przecież to standard nawet jeśli wydaje się inaczej, a jeśli chcemy do tego standardu dodać trochę (albo trochę więcej) miłości, to taki zabieg wydaje się czymś niezbędnym.Po otwarciu "pudełek" nie możemy się wokół ich nakręcać – tzn. nie możemy cały dzień bawić się interaktywną zabawką (mówię o dzieciach), czy też jakimś elektronicznym gadżetem – tabletem, czy smartfonem (mówię o dorosłych, chyba...). Odłóżmy na później „poznawanie” prezentów, satysfakcji jaką da ich użytkowanie. Jeśli bowiem pozwolimy choć na „minutkę” zapomnienia to zrobi się z tego wiele godzin, z których każdy będzie zajęty samym sobą, a o to przecież w Bożym Narodzeniu nie chodzi. Nie uczmy się przywiązywania do przedmiotów, uczmy się przywiązywania do ludzi. Właściwe nastawienie do świątecznych prezentów jest pierwszym, ważnym krokiem.

  • Bez seksu i alkoholu: Świąteczny seks to dla wielu par nagroda za trud związany z przygotowaniem świątecznej atmosfery. To przecież coś typowo ludzkiego, po co nam zatem gest, który zbliża do zwierząt dla których każdy dzień jest taki sam? Owszem, chodzi mi o to, byśmy i my nie patrzeli na kalendarz i do dnia dostosowywali stosunek do innych ludzi, ale to nie jest właściwe rozwiązanie. W Święta powinniśmy się wyzbyć wszystkiego co pierwotne. Z seksem warto poczekać choćby do 27 grudnia. Podniecenie będzie wówczas większe, a zatem i stosunek przyjemniejszy. Podobnie sprawa ma się z alkoholem. Wiele osób stwierdza, że pije tylko lampkę wina, kieliszek lub dwa wódki, piwo... no, może w ilości paru puszek. Ale chyba jest tego więcej, tylko nie chcemy się przyznawać. Wystarczy bowiem tylko spojrzeć co dzieje się działach alkoholowych w supermarketach  przed Świętami . Boże Narodzenie to nie impreza w dyskotece. A propos czy trzeba udać się do niej w Pierwszy Dzień Świąt? Chyba nie, bo pokazuje to naszą małostkowość. Skoro imprezujemy i alkoholizujemy się z okazji weekendu, to z okazji Bożego Narodzenia powinniśmy dać sobie spokój. Po upojnym (dosłownie!) wieczorze czeka nas ciężki poranek dnia następnego. Wstaniemy około południa. No i Święta się dla nas za chwilę skończą. A mieliśmy je wydłużać, dbać o każdą minutę. Godziny nieświadomości nie ułatwią zrozumienia o co chodzi w Bożym Narodzeniu.

  • Odwiedziny rodziny: Może zabrzmi to dziwnie, ale jestem przeciwnikiem robienia ze Świąt jedynej okazji do odwiedzin bliskich. Już spieszę tłumaczyć, szczególnie tym, którzy są zbulwersowani moją „antyrodzinną” postawą. Po pierwsze: kontakt z dalszą rodziną jedynie od święta jest czymś szalenie sztucznym, co tylko sprzyja oddalaniu się, po drugie: rodzinne kontakty świąteczne traktuje się jako odfajkowanie obowiązku, a że robi się to z uśmiechem na ustach to nie ma problemu. Przecież nawet jeśli kogoś nie lubimy to w świąteczne dni szczerzymy ząbki, czasem aż do bólu. No i właśnie to jest ten trzeci powód. Jak można się dobrze zespolić z dalszymi zwłaszcza krewnymi jeżeli przebiega to w iście anielskiej atmosferze? Jak mówi przysłowie: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, a z rodziną łączy tylko jeśli ma się kłopoty (to moja własna wersja). A w Święta nikt o problemach nie rozmawia, wszyscy się cieszą i kolędy śpiewają. Jest jeszcze jeden powód mojej niechęci do odwiedzania dalszych krewnych w święta. To czas, który leci nieubłaganie i dlatego nierzadko więcej czasu zajmuje nam dojazd do bliskich niż rozmowa z nimi. Czy nie warto przełożyć rodzinnych spotkań na okres poświąteczny? Oczywiście, że tak. To będzie dosłowne przedłużenie świąt i pozwoli naprawdę poznać czym jest rodzina. Nie przy suto zastawionym stole, ale jedynie przy herbacie nie rozmawia się o tym, co dobre, ale wspólnie usiłuje się wyjść z problemów. Na tym właśnie polega szczęście rodzinne. Wiem, że wspólnie jest łatwiej się cieszyć niż smucić, ale jedynie, ci z którymi mieszkamy na co dzień powinni partycypować w radości bożonarodzeniowej. W końcu każdego dnia dzielimy z nimi smutki, tak więc od Święta powinno się radości. I to jest właśnie prawdziwe jednoczenie: najpierw wspólnie się pomartwmy, a dopiero później wznieśmy toast.

  • Telewizor gościem?: Na co dzień telewizor często chodzi bez celu. Nikt na niego nie patrzy, ma tylko zagłuszać nasze rozmowy. W Święta powinien faktycznie spełniać swoją rolę. Należy go włączyć jedynie na film, który wszyscy obejrzą, a po seansie wyłączyć. Niech to więc będzie taki bardziej chwilowy gość, który przypomni, że jesteście rodziną. Mój przewodnik „Filmowe Boże Narodzenie” pomoże dokonać wyboru dzieła fabularnego, które zainspiruje Was do jeszcze większej bliskości.

  • Suto zastawiony stół: Bardzo często jedynym wyznacznikiem tego, że trwa właśnie Boże Narodzenie jest poza tym, że w domu są obecni wszyscy domownicy to, że stół ugina się od rozmaitych, ale specyficznych do danych okoliczności rarytasów. Rezygnacja z typowo świątecznych potraw jest trudna, ale jeśli nawet już zakupiliśmy mnóstwo jedzenia do "świętowania", to wcale nie musimy z niego całkowicie zrezygnować, by poczuć prawdziwe Święta. W Boże Narodzenie powinniśmy zjeść to na co wskazuje termin przydatności, a te produkty, które kładziemy na stół jedynie dlatego, że taka tradycja odłóżmy na następne dni. W Święta najczęściej czerpiemy frajdę z tego, że na stole jest pełno rozmaitości, nie z samego jedzenia, ale z samej świadomości, że możemy coś zjeść. To bardzo płytkie uczucie i trzeba z nim walczyć racjonując niejako to, co spożywamy. Takie ograniczanie będzie jednak w pewnym sensie spójne ze współczesnym podejściem do Świąt (dlatego łatwiej jest je wcielić w życie), ale z drugiej strony przepustką do dłuższego świętowania i to nie tylko dlatego, że będą czekały na nas bożonarodzeniowe przysmaki. Dobrowolne wyrzeczenie się w czasach, gdy wszyscy radzą "bierz z życia pełnymi garściami" ułatwi walkę z pokusami na co dzień. I to jest właśnie prawdziwa obecność Boga na Ziemi.

 

Wyobraźmy sobie, że kalendarz to swoiste płótno, a w miejscu 25 i 26 grudnia jest nałożona farba. Niech rodzina będzie pędzlem, który rozsmaruje je na kolejne dni grudnia oraz nowego roku. Dokładnie co należy zmienić, by to Boże Narodzenie było do tego stopnia wyjątkowe, że będziemy nim żyć do przyszłego Bożego Narodzenia, każda podstawowa komórka społeczna musi ustalić sama. Jedno jest pewne – trzeba zrezygnować z milczenia, z tego, że każdy świętuje na swój własny sposób. Niech wszystkie materialne zmiany będą podporządkowane tej zasadzie, a Święta nie będą wówczas wesołe, ale naprawdę boskie!

 

 

REKLAMOWE MANIPULACJE

Jedni uważają, że gdyby nie telewizyjne reklamy, to nie wiedzielibyśmy o istnieniu wielu użytecznych produktów. W ich przekonaniu, należy wybaczać drobne manipulacje w spotach, bo i tak wyjdą one po zakupie danego produktu. Ja jednak z takim poglądem się nie zgadzam. Moim zdaniem należy przywiązywać uwagę do każdego detalu telewizyjnej reklamy, czepiać się do bólu słówek, podkreślać ich nielogiczność i bezlitośnie zwracać uwagę na inne formy manipulacji. Dlaczego? Po pierwsze, reklamy stanowią czasem nawet 1/4 czasu antenowego stacji. Jeśli zlekceważymy sztuczki w nich stosowane, to w mig przejdzie to na inne, "użyteczne" programy z serwisami informacyjnymi na czele. Po drugie, nawet jeśli manipulacje wychodzą po zakupie, to i tak na ogół nie jesteśmy w stanie odzyskać pieniędzy. I choć zmarnowane w ten sposób pieniądze nie będą dla nas bolesną stratą, to pamiętajmy, że są osoby, dla których takie marnotrawstwo w głowie się nie mieści. Czy nie lepiej to im te pieniądze podarować? No i po trzecie, reklamy nie są wcale niezbędnym źródłem informacji o produktach, bo wiele dobrych produktów wcale się nie reklamuje, a nawet jeśli, to giną one wśród tych, których producentów (dystrybutorów) stać na wykupienie większego czasu antenowego. Tak więc niesprawiedliwość polegająca na nierównomiernym rozkładzie reklam poszczególnych produktów, będąca efektem egzystencji w gospodarce wolnorynkowej, która ma również wiele plusów (nie zapominajmy o tym), powinna być piętnowana w granicach oferowanych przez prawo.


Poniżej lista największych reklamowych manipulacji dostrzeganych w emitowanych obecnie reklamówkach:

 

  • IKO (PKO BANK POLSKI): Spoty, w których "ludziki" siedzące w człowieku mają kierować jego funkcjami życiowymi są idiotyzmem samym w sobie i ogromną obrazą dla widza, który jest świadomy, że za pracę wszystkich organów i uczucia odpowiada jeden mózg, a nie setki w postaci sterujących naszym organizmem "humanoidalnych istotek". Kto bowiem miałby kierować ich pracą? No i co to znaczy, że jakaś część organizmu ma w danym czasie wolne? Przecież ludzkie ciało to nie zakład pracy. Nawet jeśli odrzucimy te idiotyzmy, to i tak spot manipuluje nami w maksymalny możliwy sposób. "Sprawdzanie stanu konta i robienie przelewów gdzie chcesz i kiedy chcesz" jest bajeczką. Konieczny jest bowiem dostęp do Internetu, a zatem dodatkowe koszta, o których lektor nie wspomina. Informacja o tym niezbędnym warunku przedstawiona jest w postaci miniaturowego tekstu widniejącego na ekranie zaledwie kilka sekund.https://www.youtube.com/watch?v=f7xgN4t5EAs

  • MEBLE BEZ VAT (BLACK RED WHITE): Co to znaczy, że cena jest obniżona o VAT? Chodzi o obniżkę o wartość podatku VAT, a sam podatek i tak jest płacony. Poza tym czemu nie wspomina się o jaką dokładnie obniżkę chodzi, czemu nie podaje przykładów? A poza tym czemu widzowie odsyłani są na stronę internetową, skoro regulamin akcji dostępny jest tylko w sklepach?https://www.youtube.com/watch?v=q0Pdw-pVGzs

  • FOXY (ICT POLAND SP. Z O.O.): Papier toaletowy lub ręczniki kuchenne w średniowieczu lub starożytności? Przepraszam bardzo, ale obrażanie ludzkiej inteligencji, dokładanie cegiełki do tego, że człowiek jest w stanie uwierzyć w każda głupotę...https://www.youtube.com/watch?v=SniKAqGN1U4&spfreload=1

  • IDEALNIE DOPASOWANA POŻYCZKA (PROVIDENT POLSKA): Czy ktoś jest uprawiony to wygłaszania stwierdzeń "taniej niż myślisz"? Tak, ale tylko jeśli potrafi czytać w naszych myślach. Należy to jednak wykluczyć gdy mamy do czynienia z szerokim gronem odbiorców. "Tani" to bowiem pojęcie względne, a bagatelizowanie tak ważnego faktu jest dowodem na spadek troski o indywidualne podejście do klienta.https://www.youtube.com/watch?v=ot76--V2jg4

  • LINK 4: Żywiołowa i całkiem przyjemna muzyka, która leci na początku spotu i towarzyszące jej nieźle wyglądające taneczne pokazy pań nie są w stanie usprawiedliwić poniżania, które dostrzegamy dalej. Co to znaczy, że ktoś jest "dobrym" kierowcą? W reklamach nie można używać tego typu sformułowań, a już jest to wielkim przewinieniem, gdy ma to zachęcić kogoś do skorzystania z usługi mimo iż może nie okazać się dla niego korzystna, bo w końcu tylko 7 na 10 kierowców zaoszczędzi. Co z tego, że na dole mamy wyjaśnienie sformułowania "dobry kierowca" jak i tak do mało kogo ono dotrze?https://www.youtube.com/watch?v=GoZGJMRx0as

  • DOBENOX FORTE: Gloryfikowanie tego, że ktoś nie może pójść do lekarza jest czymś w rodzaju zbrodni, zwłaszcza, że czasem niewydolność krążenia kończyn dolnych wymaga interwencji lekarza, gdyż jest w stanie zagrozić zdrowiu, a nawet życiu człowieka...

  • VIVUS.PL: Skoncentrowanie się jedynie na korzyściach wynikających z zaciągnięcia pożyczki, i to dodatkowo tych wtórnych i niepewnych, a niemalże całkowite pominięcie kosztów towarzyszących zobowiązaniu powoduje, że tracimy poczucie co tak naprawdę jest reklamowane. A produkt w reklamie powinien być bardzo dokładnie scharakteryzowany...https://www.youtube.com/watch?v=aCOS2Vgt5PY

  • SINULAN (DUO) FORTE (WALMARK): Rada lekarza jest kierowana do konkretnego pacjenta, a zatem nie można jej traktować jako tradycji, czy spadku. Promowanie leczenia w wersji pomiędzy doktorem Google, a bezpośrednią wizytą u lekarza jest czymś gorszym niż ten pierwszy wariant, bo przynajmniej w Internecie mamy sporo charakterystyk, a te przekazywane w ramach koleżeńskich konsultacji są bardzo ograniczone...https://www.youtube.com/watch?v=qGZn1z3T1VM

  • RANIGAST: Od polskiej gościnności do obżarstwa daleka droga, podobnie jak od bycia kapłanem do bycia obżartuchem. Czemu niektórzy zaburzają ten porządek?A poza tym skoro zgaga ma być efektem przejedzenia, to chyba lepiej zjeść mniej, a co za tym idzie wydać na jedzenie mniej, a tabletki, które też kosztują nie będą potrzebne...https://www.youtube.com/watch?v=hkqAeMz18yg

  • HALLS: Czy bolące gardło..., no, właśnie czy ono tu w czymś przeszkodziło, a jego likwidacja za pomocą cukierka w czymś pomogła? Nie sądzę, bo nawet jeśli pana na pojeździe jednośladowym gardło nie bolało, to "odetchnięcie całym sobą" nie przyczyniło się do niczego pozytywnego. No, pomijając oczywiście niedźwiedzie polarne wylatujące z płuc...https://www.youtube.com/watch?v=ZEP2f-cE-qg

  • BEPANTHEN EYE (BAYER POLSKA): Podrażnione i wysuszone oczy mogą być również symptomem innych chorób niż zespół suchego oka. Lekceważenie tego poprzez stwierdzenie, że produkt pomoże, a nie, że może pomóc, ale nie musi doprowadzić może do rozwoju poważnych chorób narządu wzroku...https://www.youtube.com/watch?v=PGiyUEBIHg8

  • SUPREMIN (SUPREMIN POLSKA): Ta reklama jest chyba skierowana jedynie do tych, którzy nigdy nie chorowali. Przekonywanie bowiem, że w tak krótkim czasie można się pozbyć objawów, które, co jak co, ale w świętowaniu na pewno przeszkadzają, nie jest bowiem w stanie zadziałać na człowieka "zaznajomionego" w chorobach.https://www.youtube.com/watch?v=DTNjHynj8_U

  • WALENTYNKI (ROSSMANN): Walentynki są z reguły romantyczne. Stwierdzanie, że może być inaczej, a zatem, że prezentem można obdarować praktycznie każdą osobą, którą się zna jest szalenie prymitywnym sposobem na zwiększanie sprzedaży. Prymitywnym, bo wszyscy kochamy dawać i otrzymywać prezenty. Nie ma w tym więc nic odkrywczego...

  • KONTO OSZCZĘDNOŚCIOWE (ING BANK ŚLĄSKI): Oszczędzać można też nie posiadając konta, a oprocentowanie środków na poziomie 3 punktów procentowych nie stanowi większej zachęty zwłaszcza w sytuacji awarii bankowości elektronicznej. Co więcej by oszczędzać trzeba również mieć dochody i to przede wszystkim ich poziom decyduje o tym ile damy rady odłożyć. O tym jednak Marek Kondrat milczy...https://www.youtube.com/watch?v=pWYApgr6ylQ

  • GOURMET GOLD: Dbanie o swoich pupili jest bardzo ważne, ale chyba nie ma co z tym przesadzać i robić z kotów wielkich smakoszy, zwłaszcza, że wydawana przez nich recenzja kulinarna jest dość uboga. Zbytnie przywiązanie do smakowych preferencji zwierząt sprawia, że zapomina się o fakcie iż co 3 sekundy ktoś na świecie umiera z głodu. Ktoś, czyli człowiek...https://www.youtube.com/watch?v=oIRKAbOEDW8

  • HORTEX: Od kiedy to Matka Natura lubi coś sztucznego, czym są wszelakie przedsiębiorstwa produkcyjne? Przecież ona winna promować naturalność, czy samodzielne przygotowywanie soków, a nie wlewanie ich do kartonów? Gdzie tu spójność w zakresie logicznego myślenia? Czyżby skryła się za wynagrodzeniem ofiarowanym Matce Naturze? Ponadto, dlaczego mówi się Matka Natura, a nie Ojciec? Wiem, że tak się utarło, ale dlaczego trzeba ułatwiać to odchodzenie od religii monoteistycznej?https://www.youtube.com/watch?v=0-s_LhypoEE

  • ALMETTE: Natura sama nie połączyła tych smaków, a zatem nie można stwierdzać, że mamy do czynienia ze "smakiem natury"...https://www.youtube.com/watch?v=FRf3-S3XlxQ

  • BERLINKI (ANIMEX): Czy parówki mówią coś o sobie? Nie, nie charakteryzują swoich walorów, a zatem mamy do czynienia z reklamą bez cech reklamy. Skoro "Berlinki" nie są parówkami, to czym są? Trudno powiedzieć? https://www.youtube.com/watch?v=9DMGEqAPUlU

  • TULLEO: Bezsenność u dzieci, które potrzebują dużo snu, może być naprawdę poważnym problemem i za każdym razem wymaga konsultacji lekarskiej. Zbagatelizowanie tego problemu raz może wpoić nawyk jego lekceważenia do końca życia...https://www.youtube.com/watch?v=uZmpJ6Fslfw

  • RODZINNA ZUPA (WINIARY): "Moja, prawdziwa grochowa" z papierka? Prawdziwość jest chyba skrajnie pierwotnym pojęciem, bo jeśli przyjmiemy, że wtórnym, nowoczesnym to oznaczałoby, że przed erą sproszkowanych zup nie było "prawdziwych" zup, a co za tym idzie odwoływanie się do tego typu tradycji jest czymś po prostu bezsensownym...https://www.youtube.com/watch?v=CMR2hbF4z6A

  • VITOTAL DLA KOBIET, VITOTAL DLA MĘŻCZYZN: Składniki tylko dla danej płci? Cóż za nonsens! Kobiety i mężczyźni w rzeczywistości różnią się tylko detalami jeśli chodzi o zapotrzebowania na poszczególne składniki. Równie dobrze można by w jednym preparacie dać te potrzebne przede wszystkim kobietom i mężczyznom dzięki czemu uniknęlibyśmy kolejnej próby dzielenia społeczeństwa. Bardzo prymitywnej, bo opartej na tym, co widać. Po co więc to ułatwiać?https://www.youtube.com/watch?v=omraZ2o-cJQ

  • ACTIVIA: Jedna z kobiet stwierdza, że musi uważać na to co, je. Jej córka zachęca do spróbowania Activii, ale okazuje, że mamusia już zna ten jogurt. Zna i nadal musi uważać na to, co je. Po co nam więc Activia? Czy przypadkiem nie wystarczy zadbać o zbilansowaną dietę?https://www.youtube.com/watch?v=jGj_v-Pk3qE

  • POSITIVUM: Czy istnieje lek, która zawsze pomaga? Tak, według spotu to Positivum. Radzę zrobić zapasy, bo pewnie na stres w związku z końcem świata też się przyda...https://www.youtube.com/watch?v=39BCBCPy2ig

  • ŻUBR: A myślałem, że zwierzęta są mniej zaawansowane moralnie... Wygląda na to, że człowiek mógłby się od nich uczyć. Ciekawe, czy w nauce pomoże konsumpcja napoju alkoholowego. Przyznam szczerze, iż myślałem, że alkohol obniża czas reakcji. Czyżbym się mylił? Pewnie tak, bo być może autor miał na myśli butelkę na której można się oprzeć. Tylko, czy to miała być reklama butelki, czy piwa?https://www.youtube.com/watch?v=vUDmzRTB-z0

  • BIO-OIL: Z reklamy dowiadujemy się, że produkt działa. Czy to nie za mało? Czy to nie uderzenie w naszą inteligencję? Bo jeśli dana rzecz nie działałaby zgodnie z charakterystyką, to jej reklama winna być zbędna, tzn. najpierw należałoby się zabrać za poprawę samego produktu, a dopiero potem za jego promocję. Owszem, funkcjonowanie zgodnie z opisem jest w pewnym sensie zaletą, ale opieranie całego spotu na podstawowej zalecie burzy sens reklamy i sprawia, że tracimy czas...https://www.youtube.com/watch?v=yO2Po09DKZ8

  • SCORBOLAMID: Przemoczenie i przemarznięcie nie powoduje przeziębienia. Przeziębienie to infekcja wirusowa. Jak ludzie mają być świadomymi konsumentami, jeśli reklamy nie mówią im prawdy na temat najpopularniejszych schorzeń? Ups, zapomniałem. Ludzie nie mają być świadomymi konsumentami...https://www.youtube.com/watch?v=gs_FOE20nJw

  • BANK ZACHODNI WBK: Odwrócenie uwagi pod podstawowego produktu dające sposobność na dostrzeżenie tylko jednej jego cechy, którą w tym przypadku jest zaleta. Wady znikają, a my rozpuszczamy się w marzeniach. Tak to miało zadziałać? Czy zadziałało?https://www.youtube.com/watch?v=ZUPDGGalGKg

  • PROAMA: Bardzo przebiegła manipulacja. Zniżka w wysokości 60% u jednego ubezpieczyciela może nie być równa zniżce w identycznej wysokości u drugiego. Co za tym idzie niektórzy ubezpieczyciele mogą mieć korzystniejszą ofertę niż Proama mimo iż oferują mniejszą zniżkę...https://www.youtube.com/watch?v=rNfiofoapkE

  • SNICKERS: Na skutek głodu z człowieka wychodzą pierwotne instynkty. Nie dochodzi jednak do zmiany osobowości, czy tym bardziej do zezwierzęcenia. Owszem, reklamówka bardzo pomysłowa, ale ani słowa o zaletach batonika. Głód bowiem likwiduje nie tylko on...https://www.youtube.com/watch?v=newI93bJ4XI

  • COLGATE MAXIMUM CAVITY PROTECTION: Czy świat bez próchnicy jest możliwy? Być może, ale badanie, które zostało przeprowadzone nie może być dowodem, gdyż miało ograniczony czas. Poza tym cały świat nie będzie używał tylko pasty marki Colgate, gdyż konkurencja jest zbyt duża w tym segmencie rynku. Może warto zmienić dietę i używać jakiejkolwiek pasty?https://www.youtube.com/watch?v=DzEFwL_S_HI

  • FERVEX: Ten spot przypomina raczej fragment  niskobudżetowego horroru. Czyżby mąż i jednocześnie ojciec zamienił się w zombie? Nie, on tylko jest przeziębiony. Nie wiedziałem, że nasze społeczeństwo jest tak wyczulone na punkcie zwykłych infekcji...  Dobrze, że mnie oświecili. Dobrze, że wpoili mi, że wystarczy likwidacja objawów a zniknie zagrożenie zarażaniem. Nie będę jednak pisał o tym pracy. Zostawię ten przywilej twórcą reklamówki. Niech oni dostaną za to nagrodę...

  • GRIPEX HOT ACTIV: W jaki sposób rozgrzanie od środka ma pomóc w walce z grypą i przeziębieniem? Nie wiadomo, bo znów wracamy do mitu o przechłodzeniu wywołującym przeziębienie...

  • PROLIVER: Jest źle i bierzemy tabletkę. A nie lepiej odwołać się do przyczyn? Czemu reklamy uczą nas takiego nielogicznego podejścia do życia? Co będzie jak tabletek zabraknie? Będzie trzeba się zdrowo odżywiać. Problem polega na tym, że spot nie mówi nam na czym polega zdrowe odżywianie...

  • MODAFEN: Stan zapalny. Tak, jedne leki likwidują go, a przynajmniej próbują, inne w ogóle się za niego nie zabierają. Czy należy jednak gloryfikować medykamenty należące do tej pierwszej grupy? Nie, bo stan zapalny nie jest bezpośrednią przyczyną objawów grypy. Bezpośrednią przyczyną jest wirus grypy. A że Modafen nie jest w stanie go pokonać i dlatego w ogóle nie wspomina się o prawdziwym problemie...https://www.youtube.com/watch?v=qOwyTQw9pA8

  • HERBAPECT: Zasze gdy oglądam reklamówkę tego syropu to jedna rzecz mnie tak wnerwia, że trudno to opisać. Szkoda, że ta rzecz ciągnie się przez cały spot. Jak długo bowiem można mówić o jednej zalecie tego syropu, czyli skuteczności w leczeniu zarówno suchego, jak i mokrego kaszlu? Wystarczy jedno zdanie, ale nie dla producenta. Każda reklama tego specyfikuje opiera się na tym samym. Czyżby chodziło o wbicie konsumentom do głowy, że tylko jeden syrop działa zarówno na suchy, jak i na mokry kaszel? Być może, dzięki temu nie spytają się farmaceuty o substytut...https://www.youtube.com/watch?v=h3jpDD8eM6g

  • JACOBS CREMA GOLD: Przyjemność niejedno ma imię. Dlaczego więc niektórzy próbują nas przekonać, że jest inaczej? Mamy uwierzyć, że filiżanka dobrej kawy zastąpi przyjemność kąpieli po ciężkim, męczącym dniu? Jeśli tak, to po co? By harować jak wół całą dobę, by upraszczać przyjemności, formy relaksu, ujednolicać je tylko po to, by kontrola nad nami była jak największa? A może chodzi tylko o większą sprzedaż?https://www.youtube.com/watch?v=fsRTb7fRcOM

  • ORTANOL MAX: Nowoczesny sposób na zgagę to zlikwidowanie jej na dobre. Mogłoby się wydawać, że Ortanol Max nam w tym pomoże. Ale przecież powrót to 24 godzinach to też powrót. Niektórzy muszą mieć o odbiorcach bardzo kiepskie mniemanie, że uważają, że ci uwierzą w takie bajki...https://www.youtube.com/watch?v=s22oV-83WR0

  • ORANGE:  By wyjść z niezręcznej sytuacji można oprzeć się na dzieciach. Och, jakie to wygodne i jeszcze daje pole do popisu twórcom reklamówek. Szkoda, że chęć pokazania czegoś nietuzinkowego nie ograniczyła się do niewinnych żarcików, tylko zeszła bardzo głęboko burząc zasadę zaufania. "Trzeba korzystać z nowoczesnych rozwiązań". Rozumiem, że gdy ich nie było, to rodzicom nie pozwalali dzieciom na prywatki. Ale, zaraz. Ktoś wspominał mi, że jednak pozwalali. Bo wówczas było zaufanie. A myślałem, że technologia może iść w parze z uczuciami. Kogo reklama przekonała? Tablet w górę!https://www.youtube.com/watch?v=BDU5-r59xsQ

  • POLOCARD: Polocard nie jest żadnym unikatem. Kwas acetylosalicylowy, zwany potocznie aspirynę zawiera wiele produktów farmaceutycznych. Nie ma więc co się tym chwalić, zwłaszcza, że później mamy przemilczenie prawdy. Polocard nie zapobiega bezpośrednio zawałom, tylko zakrzepom, które mogą doprowadzić do zawału, a to zasadnicza różnica. One jednak zanikają, gdy chodzi o sprzedaż leków...

  • KONTO DLA MŁODYCH SGB: Czemu mieszkanie z rodziną jest piętnowane? I czemu nie mówi się nic o podstawowych warunkach, które powinny wystąpić, czy też uzasadnić wyprowadzkę z rodzinnego domu. Czemu nie wspomina się o znalezieniu partnera i o dobrze płatnej pracy, która ma zagwarantować otrzymanie kredytu? No, chyba, że kredyt dostanie się na ładne oczy, na sam młody wygląd. Nie ma nic gorszego niż połowiczne przedstawianie informacji o danym produkcie podszyte ideologią.https://www.youtube.com/watch?v=IngBdTWkqVo

  • FILARUM.PL: Bohaterowie spotu są w kosmosie. Nie mają tam pieniędzy, to zrozumiałe. Mimo, to potrzebują ich. Chcą zrobić zakupy. Wspaniały pokaz logicznego przekazu...https://www.youtube.com/watch?v=53BltJUqsQA

  • STYMEN: Trzykrotne zwiększenie seksualnych możliwości jest tożsame z prostytuowaniem się trzy razy? A kto uwzględni możliwości seksualne tych pań? Jest wyraźna granica między sprawnością seksualną, a seksoholizmem, pokazywaniem co się potrafi jako mężczyzna, a byciem playboy'em. Czemu ktoś na siłę próbuje ją przekroczyć? Bo chyba tylko po jej przekroczeniu naprawdę potrzebujemy medykamentów na zwiększenie swych seksualnych zdolności...https://www.youtube.com/watch?v=WUMxEQHj6aQ

  • RED BULL: Wszystkie reklamy Red Bull'a opierają się na tym samym. Na dodawaniu skrzydeł. Czy to nie jest jednak przeceniania zdolności napoju energetycznego? Ze spotu nie dowiadujemy się bowiem niczego o składzie, nie poznajemy żadnego wyróżnika tegoż napoju. Bo to, że komuś po wypiciu wyrosną skrzydła trzeba schować między bajki...https://www.youtube.com/watch?v=n8_7EGNdpFE

  • REGUTHERM: Zimne stopy i dłonie mogą być symptomem choroby niedokrwiennej kończyn. Suplement diety Regutherm, bo to suplement diety, a nie lek nie jest w stanie zlikwidować choroby podstawowej. Choroby, która nieleczona może doprowadzić do amputacji kończyn. W spocie nie mamy ani słówka o powadze zagrożenie, a z objawu chorobowego czyni się "tylko" uczucie dyskomfortu...https://www.youtube.com/watch?v=xjtrvnZbLIM

  • OKOCIM: Toast piwem Okocim zdaje się być wznoszony za tych, którzy doprowadzili do tego, że możemy pić właśnie ten napój alkoholowy. Ale nie tylko. W końcu w spocie mamy bezpośredni zwrot do odbiorców. Piwo ma być nagrodą za odwagę, czy zachęcać do odważnych działań? Bo tylko przyjęcie drugiej wersji uzasadnia retorykę reklamówki. Tylko, że alkohol, owszem może i dodaje odwagi do działań, ale tych nie mających głębszego sensu, tylko nieraz stanowiących powód do wstydu. A chyba nie o to chodzi?https://www.youtube.com/watch?v=YJzymJ-A6mI

 

 

bottom of page